środa, 3 maja 2017

***


Bałtyk. Nic specjalnego. Zimna woda. Plaże brudne. W sezonie upstrzone parawanami w kolorach wszelkiego folkloru. Zza jednego czy drugiego dobiega wątpliwej jakości muzyka. Kukurydza. Lody. Gofry. Popcorn. Stragany na promenadzie rodem made in China. Za czym tu tęsknić? A jednak.

Kiedyś dotykaliśmy bosymi stopami piachu. Ostre patyki wbijały się boleśnie między palce. Wiatr urywał głowy i porywał myśli. Przynosił w zamian zapach ryb, wilgoci oraz smak słonych wojaży. Budowaliśmy zamki na piasku, układaliśmy z kamyków niesforne mandale. Kiczowate muszelki wypełniały nasze kieszenie. Sina skóra dygotała po zetknięciu się z bezlitośnie zimną wodą. Najpiękniej było późnym wieczorem, gdy gwar z plaży przenosił się do okolicznych klubów, na promenady, a restauracje przeżywały swój renesans w postaci oblężenia na kolację. Gdzieś tam zamigotały światła. Odległy statek zmierzał do celu. Pachniało zachodem słońca. Czerwień tonęła w odmętach fal. Życie tarzało się w odmętach absurdu nic nikomu o tym nie mówiąc. Żartowniś z niego. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że można być niewolnikami wspomnień.

W pudełku latarnia zamknięta w szklanej kuli. Jeśli nią potrząsnę, mieniące się drobinki brokatu tańczą w jedną i drugą stronę. Opadają tak szybko, jak się wzniosły. Chwilę trwało złudzenie. Żenujące Hollywood. Muszelki w kartoniku czuć pleśnią. Zapach morza zwietrzał. Pokruszone drobinki przesypują się w dłoni. Zostawiają pył, który trzeba strząsnąć. Niesprawiedliwe. Zamknięta szuflada.

Piosenka. Kołysanka. Porcelana. Jedna fraza. Lecz jakże kruche bywa szczęście w nietrwałym świecie z porcelany. Pozytywka. Kolejny strumień świadomości. Pozytywka grająca Dla Elizy. Rozpadła się w zetknięciu z podłogą. Czas. Popłynął między palcami. Naznaczył  godziny, minuty, sekundy. Szukam pozytywki. Podobnej przynajmniej, na taką samą nie ma szans. Beethoven. I pomyśleć, że być głuchym to nie znaczy nie słyszeć.

Bałtyk. Zaszumi jeszcze. W łapaczach snów. W głowie. W spacerze późnym wieczorem i za przymkniętymi powiekami. W zafalowaniu nastroju. W słonej strużce na twarzy. Do zobaczenia.

wtorek, 18 kwietnia 2017

Kiełbasa tatrzańska i 3,30

Spokojnie. Nie będzie to wpis dotyczący branży wędliniarskiej. Tych, którzy jednak na to liczyli, zapewniam, że o kiełbasie wspomnę. Nie. Nie będzie o wyborczej. Tę sobie darujemy, żeby się nie porzygać. Sorry za dosłowność.

Kiedy widzę kiełbasę tatrzańską za ladą chłodniczą lub wiszącą na haku, cała się wzdrygam. Coś niebezpiecznie rośnie mi w gardle i podnosi się do góry. Nie, nie, wegetarianin ze mnie żaden. Fakt, nie przepadam za mięsem, ale od czasu do czasu jem i nawet mi smakuje. Tak,rozumiem, niektórych zaskoczyłam. Uwierzcie, od czasu do czasu coś tam jem. Tatrzańska. Dzisiaj to pewnie zupełnie inna tatrzańska niż ta sprzed 16 lat. Nie mam jednak odwagi, by jej spróbować. Nazwa skutecznie mnie zniechęca.

Historia jest prozaiczna. Tak banalna, że chyba właśnie przez wzgląd na ten banał do niej bardzo często wracam. Tak naprawdę, wiecie, banały są w gruncie rzeczy najlepsze. Pozwalają życie osadzać na trwałych korzeniach. Pewne sprawy sprowadzają na ziemię. To nic, że brutalnie. Tak czasem trzeba.

Święta przy szpitalnym łóżeczku niebezpiecznie kołtunią myśli. Te z kolei, nieuczesane, pozwalają się plątać do woli i pędzą po najbardziej ukrytych meandrach umysłu. Wspomnienia. Uderzają falami. Nagle zaczynamy się zastanawiać nad wieloma decyzjami, które zapadły w życiu. Czy gdyby wtedy powiedzieć coś innego, teraz byłoby się gdzieś indziej? Czy gdyby się odpuściło, życie też by nam odpuściło? Gdybanie. Nic nie zmienia. Wróć. Zmienia. Układa w głowie potencjalne scenariusze.

Tatrzańska to historia... Zaryzykuję, historia pewnego związku. Okazało się, że można przetrwać dużo. Czasem dużo za dużo za dużo za mało. Skąd 3,30? Hmmm, ze 100 zł podzielonych na liczbę dni w miesiącu. Gdy patrzę, co przyniósł czas i co przywlokło życie, to... uśmiecham się. Poważnie. 21 lat.

sobota, 18 marca 2017

***

Coraz mniej rozumiem z otaczającej mnie rzeczywistości. Poważnie. Efekt niechybnego starzenia się, nieprzystawania do współczesnych trendów albo stagnacja i niechęć do tego, by nadążać.

Serio, wkurza mnie codzienność. Nie potrafię się nie denerwować na widok głupoty, braku elementarnych zasad i megalomanii co niektórych. Poziom irytacji osiąga czasem punkt krytyczny i sama łapię się na tym, że w myślach liczę, aby nie wybuchnąć. Myślałam, że z czasem będzie łatwiej, że zacznę być na pewne sprawy obojętna.Guzik prawda! Guzik, nawet z pętelką!

Wiecie, stara prawda mówi, że ryba psuje się od głowy. Im dłużej chodzę po ziemi, to zauważam, że stare prawdy mówią...no prawdę mówią. Jak w mordę, prawdę! Czego w sumie oczekiwać od ludzi, którzy lubią być marionetkami innych? Płakać mi się chce co jakiś czas, gdy patrzę na to, co się dzieje z naszą codziennością, z rzeczywistością za moim oknem, za twoim też.

Stado baranów. Sorry za określenie, jeśli ktoś poczuje się obrażony. No sorry. W tym stadzie jest też gdzieś moje miejsce, więc spokojnie, nie pozjadałam wszystkich rozumów. Godzimy się. Na wszystko. Ktoś nagle przychodzi i mówi nam, że darwinizm nie istnieje. Ba! Genetyka to zło. Zuoooo!!! Zdobycze medycyny są złe. Leczenie jest złe. Technika jest zła. Harry Potter to zło. Satanizm w czystej postaci podobno. In vitro. Bruzdy na czole. (nie)Moralność. Pigułki po i przed. Naprotechnologia(?). Rodzina.Mężczyzna jako Übermensch. No tak. Podobno sam wnosi lodówkę na czwarte piętro. Super Hero. Kobieta. Puch marny. Mickiewicze narodów. Sami Mickiewicze narodów. Wybaczcie, szlag mnie trafia. Dlaczego? Bo nie robimy nic. NIC. Co tam parasolki! Co tam pohukiwania, że źle, że niedobrze, nie tak, nie siak, na wznak. Hmmm, można na wznak? Jeszcze nie zabronili. Chyba(?). Oczopląs. Stek. Bzdur. Bzdur ze słów. Wata słów. To też już było. Sprawdzona retoryka papki psychologicznej. Bleee.

Czytam. Jeszcze mogę. Myślę. Mogą zabronić? Kwestia czasu. Obserwuję. Pytam. Zadaję pytania. Ludziom w różnym wieku. Moi rówieśnicy obrażeni na socjalizm. Ohyda. Obrzydliwy. Niedobry. Och, jaki niedobry i fe! Starsi ode mnie zmieniają zdanie. W zależności od tego, co dla nich korzystniejsze, wybierają stosowną opcję. Młodsi... Młodsi przerażają brakiem elementarnej wiedzy. Powtarzają. Nie przetwarzają. Głoszą chore idee. Bezkompromisowi. Tu ciach, tam ciach. Koniec. Nie ma miejsca na dyskusje. Nie ma. Nie ma myślenia. Nie ma nic.

Sorry, odpadam. Mam dość. Poważnie. Nie ma już okrągłych stołów. Same kanty. Wszędzie załamania. Rynku. Polityki. Giełdy. Nerwowe. Wstyd. Powszechny i publiczny. Szkoda, że nie jestem strusiem. Usprawiedliwienie by było za chowanie głowy w piasek, a tak... Nie mam siły. Nawet na parasolki, chociaż to właśnie im kibicuję. Bezczelnie. Świadomie. Patrząc sobie w oczy codziennie. Spod rzęs, za którymi można się czasem schować. Spod rzęs, na których przysiada rosa wzruszeń.

W dzień końca świata
Kobiety idą polem pod parasolkami
(...)
Innego końca siata nie będzie.

czwartek, 23 lutego 2017

***




Kiedyś pojadę w góry. Poważnie. Na chwilę chociaż, bo przecież głupio tak nigdy w życiu nie widzieć gór, a codziennie się na nie wspinać. Poza tym K. mi obiecał. On dotrzymuje słowa. Zawsze.

Któregoś razu popłynę. Naprawdę. Wiem, wiem, wstyd w tym wieku nie umieć pływać. Jakoś nie wyszło, nie udało się. Za duży strach był. Za mało okazji. Popłynę, bo przecież nie wypada nie, gdy płynie się pod prąd. Mimo wszystko.

Pewnego dnia usiądę nad brzegiem Bałtyku i pozwolę morzu szumieć godzinami. Ot tak. Niech szumi. Zamknę oczy, by widzieć tylko szum. Szum nie tylko się słyszy. Lubię morze. Wracałam do niego co roku. Kiedyś. Pojadę znowu. Nie wiem kiedy, ale przecież inaczej nie można, gdy szum w głowie towarzyszy na każdym kroku.

Przyjdzie taka chwila, że powyciągam z szuflad bajki. Otworzę zapisane kartki cudownych krain. Szkoda, by blakły pod okładkami starych zeszytów. Muszę tak zrobić, spłacę kredyt. Za równoległą rzeczywistość.

Zaplanuję kiedyś noc w namiocie. Co prawda nie znoszę komarów, chłodciastkoe głupio tak nie wiedzieć, jak to jest spać w namiocie. Nigdy nie było okazji. Spróbuję, bo hipokryzją byłoby nie, skoro na co dzień człowiek czuje się zamknięty w klaustrofobicznej przestrzeni myśli.

Prześpię którejś nocy właśnie całą noc. Bez wiercenia się i zbierania myśli. Spróbuję zapomnieć o bólu głowy. Albo go oswoję do tego stopnia, że zaakceptujemy siebie nawzajem. Głupio nie spać w nocy, kiedy wszystko wydaje się snem.

Obiecuję, że któregoś dnia pozwolę sobie na bardzo irracjonalne marzenia. Nie tylko te zamieniane w cele. Spróbuję bujać w obłokach i śnić o locie balonem, przejażdżce na torze wyścigowym, skoku ze spadochronem lub całym dniu w Luwrze. Pozwolę na to marzeniom, bo i tak przecież cała przyjemność w samym marzeniu. Mieć ciasto nie oznacza go zjeść.

I choćby wiatr wiał w oczy, wichry i burze łamały w pół, to kiedyś będzie kiedyś. Poczekam. Niech się uciszy, bo przecież wszystko ma swoje granice. Nie. Nieprawda. Właśnie sobie przypomniałam, że granice są ruchome i giętkie. No dobra. Kiedyś je przesunę zatem w drugą stronę. Oby.

niedziela, 12 lutego 2017

Takie czasy



Idealizujemy. To, co było. Dzieciństwo. Swoje. Przeszłość. Wszystko, co nieobecne. Wszystko, co przeminęło. Rodzi nam się z pamięci Utopia. Dostrzegamy jak w krzywym zwierciadle niedoskonałość teraźniejszości. Podnosimy poziom frustracji wracając wspomnieniami do bezpiecznego i sielskiego kiedyś.

Denerwuje mnie to. Poważnie. Spotykam na każdym kroku a kiedyś to... Znajomi wklejają na tablice fb zdjęcia z cudownego dzieciństwa. Rozpamiętują z sentymentem chleb z cukrem, suchą bułkę zapijaną butelką śmietany, Pewex na rogu i podwórkowe zabawy. Bez przerwy słyszę, że kiedyś to dzieci potrafiły się bawić, młodzież nie była zepsuta, teraz natomiast to strach wyjść po zmierzchu, a nastolatki to przyszli kryminaliści. Gówno prawda! Sorry, musiałam.

Kocham moje kiedyś. Prawda jest jednak taka, że to nie była sielanka. Owszem, uśmiecham się do siebie, gdy pamięć przywołuje niektóre obrazy. Niektóre. To nie było takie idealne, jak słyszę wszem i wobec. Nie wiem, może niektórzy dostali nagłej amnezji, inni nie chcą pamiętać, a jeszcze inni udają, że wszystko było takie wspaniałe. Wspaniałe?

Wychowywałam się w dość specyficznych warunkach. To, gdzie jestem teraz, to suma kilku czynników. Pracy, napotkanych na mojej drodze ludzi i odrobiny przypadku. W sumie to ostatnie odgrywało najczęściej dużą rolę. Moje dzieciństwo przypada na lata 80. Widzę, jak rówieśnicy wspominają, że to takie cud - miód było. No, nie wiem. Z perspektywy czasu patrząc, ów cud i ów miód zdarzały się w gorzkim smaku.

Nigdy nie lubiłam chleba z cukrem. Wzdrygałam się na samą myśl o tym rarytasie. Do dzisiaj wszystko rośnie mi w gardle, gdy wspominam ucierany przez babcię kogel mogel, który musiałam jeść. Pomarańcze na Święta. Zapach cytrusów raz do roku w domu. Czekoladopodobne batoniki z nadzieniem jagodowym. Pamiętam nawet papierek, którym były owijane. Galaretka w cukrze. Rajskie mleczko. Cytrynowe. Słodkie ulepki domowego karmelu. Nie przepadałam. Oranżada tak bardzo gazowana, że bąbelki tańczyły w nosie. Arbuzy rzucone do sklepu i ta kolejka, by kupić odrobinę luksusu. Buty. Szkaradne. Rower za duży. Kupiony na wyrost, bo akurat był. Nieśmiertelne Wigry 4, o które dbało się jak o najlepszy samochód z salonu. Piosenki nagrywane z radia na kasetę. Czuwanie, by nacisnąć stop, zanim odezwie się prowadzący listę.

Tak, również do tego podchodzę z sentymentem i uśmiechem. Mimo wszystko. Głaszczę wspomnienia, ale one też mają kolce. Denerwuje mnie narzekanie na obecne dzieci, na obecną młodzież. Że niby tacy są źli. Ciekawe, bo ja akurat pamiętam okrucieństwo dzieci z tamtego okresu. Dokuczanie. Wytykanie palcami. Szydzenie. Wyzwiska. Ukrainka. Kaleka. Wyśmiewanie. Porozrzucane w szkole kanapki. Rzeczywiście, wspaniałe były tamte dzieci! A jak cudownie potrafiły sprawić, że ktoś czuł się gorszy. Mistrzowie. Potrafili udawać, że kogoś nie znają i zwykłe cześć nie przechodziło im przez gardło, gdy przechodzili obok. O dziwo, tamte dzieci dorosły. Wyrosły. Uśmiechamy się do siebie, jak gdyby nigdy nic. Jak gdyby nigdy nic się nie zdarzyło. A tamto? Jakie tamto? Przecież wtedy było tak idealnie. Oczywiście.

Bronię obecnych dzieci. Staję w obronie młodzieży. Są fantastyczni. Idą po lekcjach do dziennego domu opieki dla osób starszych. Czytają gazetę jakiemuś dziadkowi i jakiejś babci. Razem robią sałatkę. Pochylają się nad bezdomnym psem i kotem. Naładowani pozytywną energią robią masę dobrych rzeczy. Wystarczy hasło. Wystarczy pomysł. Wystarczy im pokazać. Oni chcą. To nie tak, że są egoistyczni oraz pozbawieni empatii. Nieprawda! Wielu z nich ma sobie takie pokłady wrażliwości, że mogliby uczyć dorosłych. Przestańcie zatem mówić, jaka to młodzież jest fe i niedobra. Nie uogólniajcie. Mam porównanie i wiem, że obecne dzieci mają w sobie jednak więcej tolerancji niż te z mojego pokolenia. Niepełnosprawność była kiedyś tematem tabu. Chore albo upośledzone dziecko chowano przed światem. Nie tłumaczono, że bycie innym to nie jakaś ułomność. Bycie innym oznaczało wyróżnianie się z tłumu, a to niczego dobrego nie wróżyło. Możemy sobie złorzeczyć na obecne czasy, ale prawda jest taka, że dopiero teraz indywidualizm nie jest traktowany jak zło konieczne. Przeciwnie. Nagradzamy za nieszablonowe podejście oraz innowacyjne myślenie.

Słyszę czasem od dorosłych, że kiedyś to dzieci nie były takie niewychowane i wiedziały, gdzie ich miejsce. Czyli gdzie? Nie odzywały się niepytane. To było takie dobre? Cieszę się, gdy młody człowiek się odzywa i sam zadaje pytania, bo to znaczy, że szuka, że nurtuje go to i owo. Pamiętajmy, że obecne dziecko to przyszły dorosły. Kogo chcemy wychować?

Rozmawiam z dziećmi o życiu, świecie. Nie nauczę ich żyć. Mogę im tylko pokazać, że są różne drogi. Nie mów mi zatem, że dzisiaj jest gorzej. Jest inaczej. Nie mów mi, że obecni młodzi ludzie to jakaś pomyłka, bo udowodnię Ci, że kiedyś nie byli lepsi. Pomyłką jest to, że uogólniamy. Idealizacja tego, co było, wynika z jakiegoś naszego obecnego niedosytu, a może niespełnienia. Trudno powiedzieć. Kiedyś... Kiedyś marzyłam o zamku, koronie i szczęściu. Wiesz co? Mnie się udało. Mam dom, szczęście, wbrew pozorom, siedzi u nas w każdym kącie, a królowa... Królowa jest tylko jedna. Widzisz, wszystko zależy od tego, jak na tę swoją rzeczywistość obecną spojrzysz.

Takie czasy.

wtorek, 7 lutego 2017

Eureka!



Odkryłam, że mogą mnie boleć plecy. Dziwny ciężar przysiadł mi na ramionach, a między łopatkami rozgościł się ból. Rozsiadł się wygodnie opierając łokcie na kręgosłupie. Nogi w ciężkich buciorach zarzucił na moje barki. Kiedy ostatni raz tak bolało? Nie pamiętam. Nie mogło boleć. Nie miało prawa. Ciężar, który każdego dnia dźwigam w ramionach w tę i z powrotem, to przecież sama słodycz.

Zauważyłam, że szybko przybywa lat. We włosach srebrne refleksy, skóra zmęczona i poprzecinana drobnym labiryntem rysek, a oczy już tak nie błyszczą. Dłonie. Wydaje się, że to nie moje. Odkryłam pod ich cienką skórą koryta sinych żył. Dłonie. Blade. Zimne. Moja babcia takie miała.

Znalazłam ciepłe skarpety. Zawsze marznę w stopy, a teraz szczególnie mi zimno. Zarzuciłam kraciasty koc na nogi, a  kubek z gorącą herbatą znalazł się w moich dłoniach. Lubię kubki. Uwielbiam! Nie mam ich gdzie trzymać, więc nieużywane wylądowały w piwnicy w kartonie z napisem kiedyśmożeotworzę. Czasami za nimi tęsknię. O! Za tamtym przywiezionym znad morza. I jeszcze tamtym "Jesteś moim aniołem", chociaż ząb czasu go trochę wyszczerbił. Nie umiałam wyrzucić. Hmmm. Teraz widzę, że za dużo mam rzeczy w stylu przydasię. Pudełeczko, koszyczek, spinka, guzik, a może pętelka. Pełno pudełeczek, a w nich niezmierzone skarby. Przypinka ze studniówki. 1999. Czy to naprawdę tyle czasu minęło? Zdjęcie robione do dyplomu. Zostało jedno. Kompletnie na nim nie przypominam siebie. Albo to był genialny retusz, albo czas zostawia zbyt wyraźne ślady na mojej twarzy. Zalaminowany obrazek ze św. Ritą i modlitwą do niej. To ta od spraw beznadziejnych. Dostałam kiedyś. Dawno. O, ironio! Zerwany różaniec. Koraliki pachną drzewem sandałowym. Nie wyrzuciłam, bo uwielbiam ten orientalny zapach. Zerwany. Dobrze odzwierciedla moje relacje. Znowu przypomina mi się babcia i jej usta szepczące dziesiątki. Gdy podawałam coś w wątpliwość, denerwowała się i mówiła nie bluźnij. Nie byłaby zachwycona tym, co siedzi w mojej głowie. Pudełeczka. Szufladki ze wspomnieniami. Wyblakłe paragony. Gwarancja bycia. Bilety z napisami. Serwetki. Zdania. Rozsypane sztuczne perły. Większość pogubiła. Się.

Albumy. Znalazłam albumy! Jedno ze zdjęć przedstawia mnie u fotografa. Mam ze dwa lata. Nieufnie patrzę w obiektyw, a usta niebezpiecznie wyginają się w podkówkę. Żółty sweterek, brązowe spodenki. Małe rączki kurczowo ściskają misia. Misie! Moje dzieci też kochają swoje misie. Inne zdjęcie to zabawa choinkowa. Mikołaj. Worek z paczką. Poznaję nieśmiertelne galaretki w cukrze. Zamykam oczy i pamiętam ten mdlący smak. Cukier rozpuszczał się na języku. Rarytas lat 80. Komunia. Moja. Oranżada. Papiloty. Czerwony walkman i kalkulator. Lalka przywieziona z dalekiej Rosji. Oczy jej się zamykały i miała rzęsy! Komunia. Ciało Chrystusa położone na języku. Jest taka fotografia. Mówiono nam wtedy, że przyjmujemy Go do serca. A jeśli nie do serca, tylko do głowy? Rozmowy. Dziesiątki. Setki. Tysiące. Toczę je.

Babcia. Szukam na zdjęciu podobieństwa. Tylu rzeczy mnie nauczyła, a jednak jakbyśmy były zupełnie inne. Nienawidziłam patrzeć, jak zabija kurę na niedzielny obiad, a za jakiś czas niesie w dłoniach i przytula żółte kurczaczki. Pies merdał do niej ogonem, głaskała go, ale wystarczyło, że pobiegł za kaczką, kurą, a dostawał baty. Chowałam psa. Dotykam zimnego policzka na fotografii. Skóra. Tak, skórę mamy podobną. Zbyt cienką. Wbrew pozorom. Geny. Kwieciste chustki. Kochała chustki na głowę. Każda była na inną okazję, na inne święto. Dobra mina do złej gry. Dobra chustka do złej pogody.

Przekonałam się, że głowa mojego młodszego dziecka pachnie życiem. Leżeliśmy razem pokonani przez temperaturę. Małe ciałko wtulone we mnie. Miękkie włoski pod moją dłonią. Życie. Jak bez w maju albo zapach ziarna w sierpniu. Ciepło. Odpowiedzialność na zawsze. Już zawsze.

Tyle rzeczy odkryłam i to tylko dlatego, że zwyciężyła ze mną choroba. Udawałam bohaterkę. Przeziębienie? Co tam przeziębienie! Od tego się nie umiera. Pozbierać się szybko i do przodu. Już. Zaraz. Natychmiast! ... Poległam. Gorączka wygrała. Przypomniałam sobie, że mam mięśnie, które bolą. Nogi jak z waty zmusiły mnie do leżenia w łóżku. Moje ciało rozpaczliwie biło na alarm. Nagle przypomniał sobie o mnie sen. Przynosił naręcza wspomnień. Powybierałam je dokładnie, by nie pozwolić zwiędnąć czasowi. Dać czasowi czas? Tylko dajmy czasowi czas. Bywa, że  chorowanie nie jest takie złe. Odkrywa się to, co oczywiste, a co w codziennej gonitwie umyka schowane po kątach. Poupychane w zakamarkach bycia. Nie jestem super bohaterką. Jestem mamą. Nie jestem terapeutą, rehabilitantem, specjalistą od chorób rzadkich. Jestem mamą. Nie jestem księgowym, menadżerem, ekonomistą. Jestem mamą. Kimś o wiele bardziej skomplikowanym. Mamą wyjątkowych dzieci.

Nie wyrzucę przydasiów. Za bardzo je lubię. Poukładam tylko wszystko. W głowie. Nie wiem, kiedy. Jak wyzdrowieję?

No to dajmy czasowi czas.

niedziela, 29 stycznia 2017

Ogłoszenia



Kupię  eliksir, którego podanie usuwa wszelkie dolegliwości, zwłaszcza choroby rzadkie i nie powoduje skutków ubocznych. Musi starczyć dla dwóch osób, jeszcze dzieci, choć starsze uparcie twierdzi, że dzieckiem już nie jest. Cena nie gra roli. W sytuacji podbramkowej zejdę nawet do piekła. Śmiało. Czekam na propozycje. Ktoś lub coś?

Sprzedam kalendarz. Wypełniony do granic możliwości. Atutem jest pełna synchronizacja i logistyka na poziomie mistrza. Szczególnie do gustu przypaść powinien amatorom pracoholizmu, ewentualnie tym, którzy szukają sensu lub straconego czasu. Zapewniam, że im przejdzie. Cena do uzgodnienia. Po negocjacjach mogę  dopłacić. 

Zamienię litość na zrozumienie. W pakiecie z litością dodam gratis w postaci zażenowania. Od zrozumienia oczekuję odrobiny empatii, porozumiewawczego spojrzenia, szczerości i wspólnego milczenia. Uprzedzam, że litość  bywa bezlitosna i ma niewyparzony język. Jednak posiada niesamowitą zdolność grania na najbardziej prymitywnych uczuciach, obgadywania za plecami oraz snucia opowieści z pogranicza fałszu i obłudy. Wywołuje ambiwalentne uczucia. Zamiana możliwa w każdej chwili. Czekam.

Oddam chroniczny ból głowy występujący na przemian z bezsennością. Lojalnie uprzedzam, że ból głowy jest nie do uśmierzenia żadnymi środkami, a bezsenność nie do opanowania. Zdarza się dość często, że obie przypadłości występują jednocześnie. Osoba decydująca się odbiera sama. Nie dowożę.

Przyjmę wspólną kawę, rozmowę o niczym, głośne milczenie, ewentualnie list. Zapomniałam, jak to jest być tylko sobą. W zamian obiecuję herbatę z jaśminem, słowa, ciszę, ewentualnie list. Przez chwilę będę tylko sobą.

Wynajmę od kogoś kawałek swojej podłogi. Poustawiam na niej półki, a na nich równo książki, które tymczasowo rezydują w piwnicy. Zimno im tam, bo nikt nie dotyka wzrokiem liter. Tęsknię. Miejsca potrzeba tyle, co na  regał. Potrafię się mieścić. W wersach. Słowach. Literach.

Wydzierżawię komuś odważnemu na czas nieokreślony dumę, której dawno już nie mam. Poszła w cholerę z ulotkami, apelami, bezustannym proszeniem o jeden procent. Gwarantuję dzierżawcy, że oszczędzi czas unikając lustra, by nie patrzeć sobie w oczy. Jedynym mankamentem jest kłucie w sercu z bezradności, ale tym nie należy się przejmować. I tak wszyscy pomrzemy. 

Potrzebuję na wczoraj grubej skóry i twardych czterech liter. Pozory mylą. W środku mam własny armagedon i potrzaskane szkło. Nie potrafię tego pozbierać. Nigdy nie lubiłam puzzli. 

W sprawie powyższych ogłoszeń proszę kontaktować. Się.