niedziela, 12 czerwca 2016

List do Stwórcy



Drogi Stwórco,
ośmielam się do Ciebie pisać. Chciałam potraktować to jako rodzaj rozmowy, ale zakładam, że skończy się, jak zwykle, na monologu. Przekonałam się już nie jeden raz, że jeśli  odpowiadasz, to swymi czynami. Bardzo często nie jestem nimi zachwycona. Zdarza się, że obchodzisz się ze mną łagodnie, ale ostatnio raczej dosyć rzadko.

Nie podważałam Twego istnienia. Do czasu. Pewnego dnia wystawiłeś całą moją wiarę na próbę. Pewnego dnia byłam na Ciebie zła. Tak, zła! Próbowałam szukać Twego miłosierdzia. Na próżno. Jak można mówić o miłosierdziu w przypadku cierpienia dzieci? Gdzie jesteś, gdy chorują? Gdzie jesteś, gdy podłączają ich ciała do tysiąca przewodów, wkłuwają się setny raz wenflonem w kruche żyły? Dlaczego nie reagujesz, kiedy te żyły pękają? Gdzie Twoja litość, gdy pęka serce rodzica? Widziałam moje dziecko w plątaninie kabelków. Każdy był od czegoś innego. Każdy odpowiadał za coś, a razem wyznaczały regularny rytm na monitorze z parametrami. Gdzie byłeś wtedy, kiedy Nowy Rok witałam morzem łez, bo mój syn walczył o życie? Fajerwerki roztrzaskiwały moje myśli w miliony kawałków. Biłam się z nimi. Mogłam być z własnym dzieckiem tylko dwie godziny dziennie. Na szczęście czuwały przy nim Anioły. Nie, nie te Twoje niebiańskie. Anioły w fioletowych uniformach pielęgniarek z intensywnej terapii.

Kolejny raz zaskoczyłeś mnie swoim brakiem litości, gdy okazało się, że J. jest niepełnosprawny. Powiem Ci, że to był chwyt z serii tych poniżej pasa. Wygraliśmy walkę o życie, ale jakie życie? W porządku, Twój kolejny sprawdzian. Wiesz, że ja tak szybko się nie poddaję. Wiesz, że wszędzie szukam pozytywnych stron. Zacisnęłam zęby i postanowiłam udowodnić, na co nas stać. Chyba nie spodobała Ci się nasza postawa, bo usilnie chciałeś pokazać, kto tu rządzi. Udało Ci się. Padłam na kolana dostając cios za ciosem, a właściwie diagnozy moich dwóch synów. Chichot losu. Wiesz, jakie pytanie wtedy wciąż zaprzątało mój umysł? Wiesz. Ty wiesz wszystko, ale nigdy nie odpowiedziałeś mi, za co to wszystko. Tak przy okazji, to chciałam Ci powiedzieć, że kiepsko wybierasz swoich przedstawicieli na Ziemi. Tych, którzy noszą miano księży. Są kompletnie oderwani od rzeczywistości. Nie potrafią rozmawiać o wierze, cierpieniu. Stać ich na kazania budowane często na pustych sloganach. Powiem Ci, że mnie rozczarowali. Może kiepsko trafiłam, niemniej jednak zastanawiałam się, czy ktoś taki powinien głosić Twoje słowo.

Tak. Był czas, gdy się na Ciebie obraziłam. Tak po szczeniacku, dziecinnie. Byłam zła. Wykrzyczałam po cichu swoje żale. Po wypłakanym morzu łez łkałam sucho. Był czas, gdy nie chciałam mieć nic z Tobą wspólnego. Mówiłam "To nie jest mój Bóg". Zastanawiałam się, co czuł ten biedny Hiob, gdy bezdusznie okładałeś go cierpieniami. Przez chwilę wydawało mi się, że prawdziwy Stwórca nie mógłby zrobić tego swemu dziecku. Ty zrobiłeś. To trochę nie fair. Jak można wystawiać na próbę własne dziecko? Ktoś, kto kocha, robi to bezwarunkowo. Nie sprawdza miłości. Nie kontroluje jej. Ufa w nią.

Udało Ci się. Wierzę. W moje dzieci, we własną siłę, w innych ludzi. Tak, w Ciebie też. Lekcja pokory od życia w postaci Twojego Boskiego planu przyniosła efekt. Nie wiem, czy zamierzony, bo nie mam pojęcia, co chciałeś osiągnąć. Odkryłam w sobie moc do pokonywania trudności. Znalazłam siłę do walki o normalność dla moich dzieci. Nauczyłam się, że słowo "niemożliwe" definiuje tylko ludzi słabych. To, co wydaje się nieosiągalne, wymaga ode mnie nakładów większego zaangażowania, czasami nadludzkiego. Uczyniłeś ze mnie w pewnym sensie nadczłowieka. Zsyłając nieszczęścia pokazałeś, jak należy doceniać drobne szczęścia dnia codziennego.

Uwierz, że wiele się nauczyłam. Każdego dnia dziękuję Ci za to, że jestem mamą najcudowniejszych dzieci na świecie. Dzieci wyjątkowych. Dzieci, które nauczyły mnie pełni człowieczeństwa i dały największy skarb - macierzyństwo. Ci chłopcy sprawiają, że jestem lepszym człowiekiem. Zauważam o wiele więcej. Dziękuję.

Mam nadzieję, że jesteś zadowolony. Ludzie są stworzeni na Twoje podobieństwo. Popełniają błędy, wątpią, bo mają wolną wolę. Sam im ją dałeś. Mam to szczęście być człowiekiem. Potykam się o różne trudności w życiu. Zatrzymuję. Ruszam dwa kroki do przodu, by za jakiś czas cofnąć się o jeden. Tak bardzo chcę jednak wierzyć, że kochasz, a doświadczając nas sprawiasz, że jesteśmy silniejsi. W wierze też.

Na koniec proszę Cię, abyś nie zapominał jednak o tym, że ja też lubię, gdy szczęście spotyka mnie ot tak. Niekoniecznie muszę się go uczyć na cierpieniu. Wystarczy. Boję się, że któregoś dnia braknie mi sił i żadna wiara nie podniesie mnie z kolan. Będziesz wtedy zadowolony?

Nie odpisuj. Czekam.

Twoja A.