sobota, 31 grudnia 2016

***



Dawno nie pisałam. Niemoc słowna mnie dopadła niczym grypa. Nagle okazało się, że słowa są nie do opisania i odpuściłam.

Za progiem czeka rok 2017. Zwyczajowo ludzie składają obietnice, postanowienia. Czasami przyziemne, trywialne, czasami odwrotnie. Nie chcę być gołosłowna (ach, znowu te słowa) i nie będzie żadnych obietnic. Poza tym, co mogę sobie postanowić?

U drzwi kolejnego roku mamy też takie zapędy, aby podsumowywać ten mijający. Snujemy refleksje, staramy się wyciągać wnioski. Czasami zastanawiamy się, co by było, gdyby... W gdybaniu jesteśmy mistrzami. Też tak mam. W konsekwencji pojawiają się kolejne nieprzespane noce i bezsensowna frustracja. Nie będę zatem rozpamiętywać.

Nie bez powodu hucznie obchodzi się koniec roku i jeszcze huczniej wchodzi w nowy. Symbolika przekraczania pewnej linii jest bardzo wyraźna. Oddzielamy to, co było, od tego, co ma nastąpić. Kolejna tabula rasa, kolejna szansa. Nadanie temu wydarzeniu wagi w postaci chociażby świętowania ma aspekt psychologiczny. Bywa, że sama proponuję czasem swoim wychowankom, że od teraz zaczynamy od nowa, przekreślam to, co było, zapominam o tym, co złe. Zaczynamy od nowa z nowymi szansami. Bywa, że namacalnie robię czarną grubą linię markerem w zeszycie lub na kartce. To symboliczny początek.

Właściwie celowo nie chcę początków. Nie będę zatem niczego oddzielać. Czasami mam tak, że chciałabym... się zatrzymać. Móc na chwilę stanąć. Zatrzymać czas. Niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam...

Nie będzie postanowień, ale mam marzenia. Takie, wiecie, do spełniania, może niekoniecznie spełnienia. Chciałabym znaleźć czas. Trochę więcej czasu. Jak Proust poszukać tego straconego albo odnaleźć ten schowany w innym wymiarze. Co bym zrobiła z czasem? Słodkie NIC. Totalnie NIC. Właśnie po to mi on. Chciałabym jeszcze odpocząć. Taki normalny urlop, wystarczyłoby kilka dni. Do tej pory czas wolny wykorzystujemy na lekarzy, turnus, ćwiczenia, badania. Przydałyby się wakacje. Zwyczajne w sposób dla nas niezwyczajny. Patrzylibyśmy w niebo i układali z chmur obrazy. Kiedyś mój mąż obiecał mi, że zabierze mnie w góry, których nigdy nie widziałam. Jeszcze się nie udało. Niech zatem takie "uda się" się stanie. Nie musi w tym roku, ale niech stanie się kiedyś. Marzę jeszcze o słońcu. Zawsze. Mimo ciężkich i szarych chmur nad głową. Mimo smutnych jezior w oczach. O słońcu, w cieple którego można się ogrzewać. Tylko że... taki mamy klimat.

Piszę z doskoku. Nieregularnie. Zdarzają się momenty, kiedy słowa nie potrafią wyrazić tego, co chce się powiedzieć. Język uwiązł w gardle kilka razy. Ludzie. Ludzie są dobrzy. Mają w sobie mnóstwo ciepła. Mnóstwo empatii i niosą dobro. Takie ludzkie, życzliwe. Były takie chwile w tym roku. Wbrew pozorom to był dobry rok. Przełomowy.

Życzę Wam wszystkim miłości. Od tego należałoby zacząć. Miłości do siebie nawzajem, do drugiej osoby, do dzieci, do tego, co wokół. Miłość cierpliwa jest, łaskawa... Życzę też wiary. W co? Jedni odnajdą ją w Stwórcy, inni w ludziach i świecie, ale przede wszystkim - wierzcie w siebie. Niezależnie od kryzysów, porażek, miejcie determinację i odnajdujcie spokój wewnętrzny.

Do napisania w przyszłym roku.

sobota, 17 grudnia 2016

***


    Trudno być obojętnym, gdy na oczach wszystkich rozgrywa się dramat. Dreszcz przerażenia, niedowierzanie, że w XXI wieku tak można. Że w czasach, gdy wolność i demokracja powinny być wartościami nadrzędnymi, z premedytacją, śmiejąc się w twarz, depcze się je. 
    Być apolitycznym się nie da. W momencie, kiedy polityka z brudnymi, ubłoconymi butami, nie pytając o pozwolenie, włazi w moje życie prywatne i zagraża mojej wolności osobistej, moim interesom jako obywatela, nie można udawać, że się nie widzi. Bardzo często podkreślałam, że nie sympatyzuję z żadną partią, ugrupowaniem itp. Teraz jednak powiem stanowczo, że moja antypatia do obecnej większości w rządzie rośnie z dnia na dzień. 
    Przy okazji 11 listopada pisałam, jak martwi mnie to, że historia lubi zataczać koło. Zasmucona byłam opiniami niektórych moich uczniów, którzy przesiąknięci hasłami typowo nacjonalistycznymi, byli dumni z głoszenia ich. Paralelizm dostrzeganej sytuacji przerażał mnie wtedy. Przypomniałam sobie totalitaryzm, faszyzm, nazizm. Ludzie ludziom zgotowali ten los. 
    Z każdym dniem upewniam się coraz bardziej, że historia naprawdę lubi się powtarzać. Nie wyciągamy nauki z błędów, jakie ludzkość popełniła. Bezczelnie prowokujemy. Zapominamy o zwykłym człowieczeństwie w imię chorego i wybujałego ego. Boję się. Martwię. O to, co zastaniemy jutro i w jakim świecie przyjdzie nam żyć.
    (...) i pod drzwiami staną, i nocą kolbami w drzwi załomocą - (...) . Nie musieli stawać pod drzwiami. Po cichu, pod płaszczem nocy, przepychali większość chorych ustaw. Niemym świadkiem mógł być tylko księżyc przyczajony za oknem zdradziecko. Gdyby było można, pewnie i księżyc zostałby wyproszony z nieba. No bo jak to, niebem rządzić nie będą? To księżyca ukraść nie można?
    Jakiś czas temu mieliśmy już małego człowieczka, który pociągnął za sobą innych, a w konsekwencji życie straciły miliony. Mały człowiek z chorymi ambicjami, artysta od siedmiu boleści ze swoją sztuką przez małe "s". Udowodnił, że z pozoru malutki lodowiec, pod taflą może kryć olbrzyma. Do dziś historycy, socjolodzy i specjaliści od psychologii zastanawiają się, jak to możliwe, że ktoś taki zrobił pranie mózgu innym. Jak to możliwe? A jak możliwe jest to, co się obecnie dzieje u nas? Zastanawia mnie, czy elektorat, który przepchnął obecny rząd, zdaje sobie sprawę z konsekwencji, jakie rodzą się na naszych oczach? Czy nadal ślepo idą w zaparte niczym owce w swoim obłędnym pędzie? 
    Głupimi rządzi się łatwiej. To zdanie jak bumerang wraca w moich myślach. Najpierw nas na siebie napuszczają tworząc kontrowersyjne projekty, jak te chociażby z ustawą antyaborcyjną. Skaczemy sobie do gardeł nie widząc, że tak naprawdę to tylko przykrywka. Podobnie rzecz ma się z mydleniem oczu  500+. Niedawno w dyskusji, jaka się wywiązała przy okazji innego tematu, ktoś słusznie zauważył, że 500+ tak naprawdę kosztuje 700-. Zacietrzewiamy się, kłócimy, obrzucamy błotem, a w tym czasie rozgrywa się tragifarsa, w której nasza rola zaczyna przypominać marionetkę pociąganą za sznurki. 
    Ludzie, co się z Wami dzieje? Dlaczego pozwalamy, by ktoś indoktrynował nam moralność, zasady i sposób postrzegania rzeczywistości? Jestem przerażona nowym kanonem lektur. Przerażona i przekonana, że bardzo szybko zrodzimy wtórnych analfabetów, którzy o samodzielnym myśleniu nie będą mieli pojęcia. Przecież o to chodzi, no nie? Z podstawy programowej znikają treści związane z ewolucją, darwinizmem. Współczesne średniowiecze w wersji hard. Pozostają tajne komplety. Hmmm, to też już było, prawda?
    Wolność. Zawsze powtarzam, że wolność jest podstawowym prawem każdego człowieka. Wolność z zachowaniem szacunku do drugiej osoby. Z chęcią nawiązywania dialogu i szukania wspólnych rozwiązań. Teraz nie ma dialogu. Totalitarny bełkot w postaci indoktrynacji każdej sfery życia. Powolutku. Cicho. Jak kot na czterech łapach. Skrada się z ironicznym uśmieszkiem. Zaatakuje w najmniej oczekiwanym momencie, ale najpierw nakarmi naiwnych mruczeniem, obiecankami, głaskaniem pokornych. Wszystko do czasu. 
    Umówiłam się z kimś przypadkowo, że za cztery lata zabiorę głos na temat tego, co się dzieje. Słyszę ciągle Ale dajmy szansę i wiecie, ja się boję, że tę szansę dajemy czemuś o wiele potężniejszemu i groźniejszemu, niż nam się wydaje. Obawiam się, że ta szansa pozbawi nas większych...szans. 

wtorek, 13 grudnia 2016

Z serii listów z nieznanym adresem



Piszę do Ciebie ten list, chociaż podchodzę do tego bardzo sceptycznie. Czasy, kiedy wierzyłam, minęły prawdopodobnie bezpowrotnie. Jednak piszę. Może nie wszystko stracone?

Doszłam do takiego etapu w życiu, kiedy do pewnych spraw podchodzi się bardzo refleksyjnie. Do tego zrobiłam się sentymentalna. Wspominam. Rozpamiętuję. Przywołuję drobnostki. Właściwie nie wiadomo, komu to potrzebne i dlaczego tak robię. Wyciągam stare albumy. Gładzę fotografie, które mają duszę. To nie to samo, co setki zdjęć przesuwane palcem w smartfonie. Sepia, czerń i biel, pierwsze kolory. Śmieszne ubrania lat 80. Twarze, które pamiętam.

Jakie były Święta w moim rodzinnym domu? Ciepłe nie tylko od buchającego żarem pieca kaflowego w pokoju babci. To był czas, gdy zjeżdżała się rodzina z odległych krańców, by w tym miejscu zasiąść przy stole. Babcia z pieczołowitą starannością wyciągała przechowywany na tę okazję obrus. Brakowało w domu krzeseł i taboretów, więc znoszono ze strychu drewnianą ławkę, którą ścielono kocem. Choinka... Tani drapak, leciwy, ale wydawał się najpiękniejszy pod słońcem, gdy ustrojono go anielskim włosem. Przybijana rokrocznie do starej szafki nocnej. Do dzisiaj pamiętam bombki. Wzory. Kształty. Szklane kule, które ostrożnie wyciągałam z pudeł, by zawiesić na tandetnych gałązkach. Serce pękało, gdy coś upadło i roztrzaskało się na milion kawałków.

Czekałam na Ciebie co roku. Pisałam z młodszą siostrą listy. Marzyłam. Bajdurzyłam. Już wtedy powinnam zwątpić. Dlaczego? Zamiast wyśnionych kredek bambino dostałam jakieś woskowe mejd in czajna , którymi nie dawało się malować. Ślizgały się bezradnie po białej kartce rysując rozczarowania. Mimo wszystko tłumaczyłam Cię, bo może brakło bambino albo były za drogie, a tyle dzieci chciało przecież prezenty. Kiedyś poprosiłam o lalkę. Rzadko chciałam zabawki, ale tym razem było inaczej. Marzyła mi się taka z miękkimi rękoma, mrugającymi oczyma, z włosami, które można czesać. Pod choinką znalazłam sweter i plastikową namiastkę lalki z namalowanymi włosami. Myślisz, że byłam zła? Nie, znowu Cię usprawiedliwiałam. Przecież sweter był mi potrzebny, a lalka... Może właśnie jej nikt nie chciał? Pokochałam ją. Prezenty pachniały pomarańczami i galaretką w cukrze. Rarytasy tamtych czasów.

Wiesz, pękło coś we mnie, gdy okazało się, że Ciebie nie ma. Jesteś wymyślony. Któregoś razu zauważyłam, jak mama z ciocią podrzuca prezenty pod tę paskudną choinkę. Czar prysł, a ja poczułam się okropnie oszukana. Nikt nie przygotował mnie na tego typu rozczarowania. Żyłam utopią i marzeniami. Realizm tak bardzo mnie sponiewierał, że tamte Święta uważam za swego rodzaju dramat. Pomarańcze śmierdziały importem, gumowata galaretka stawała w gardle, a rozpakowany prezent okazał się szkaradną bluzką, której metka drapała nieprzyjemnie.

Zobacz, a jednak do Ciebie się dzisiaj odezwałam. Nie powinnam Ci już zaufać, bo dwa lata temu też nie stanąłeś na wysokości zadania. Pisałam ze starszym synem do Ciebie list. Nosiłam w sobie maleńkie życie. Pamiętasz, o co poprosił M.? Tylko o to, żeby J. urodził się o czasie i...zdrowy. I co? Lipa, nie sprostałeś niczemu. To były smutne Święta. Wigilię spędziłam słaniając się na nogach nad inkubatorem. Moje dziecko walczyło o życie, gdy gdzieś tam, w dalekim Betlejem, rodził się On.

Piszę. Rozmawiam z Tobą. Mój sponiewierany idealizm jest niepoprawny. Czasem słyszę o głupocie. W porządku. Pewnie skrajna. Wiesz, co w tym wszystkim jest najdziwniejsze? Ja Cię nadal tłumaczę. Na siłę próbuję sobie udowodnić, że każdego dnia dajesz mi swego rodzaju prezent. Może o niego nie prosiłam, ale dzięki temu doceniam każde małe szczęście. Okazuje się, że nie jesteś taki ważny. W Święta chodzi o coś innego. Spotykam wiele dobra. Namacalnie. Dotykam go. Wdycham zapach życzliwości. Wiesz, jak ona pachnie? Uśmiechem, spojrzeniem, zrozumieniem. Świat ma mnóstwo jasnych barw, których nawet depresja nie jest w stanie przytłumić.

Mój Drogi, nie proszę Cię w tym liście o nic szczególnego. Myślę, że nie masz takiej mocy sprawczej, by spełnić moje marzenia. Jeśli jednak posiadasz układy z kimś wyżej, szepnij słówko. Tylko jedna sprawa - niech Święta pachną magią ciepła zawsze. Niech te woskowe kredki rysują uśmiechy, plastikowa lalka cieszy się miłością, a paskudna bluzka z drapiącą metką stanie się krzykiem mody. Wszystko zależy przecież od tego, z której strony na to spojrzymy. Wspomnienia... Przechowuję je w bibule pamięci, żeby niczego nie zapomnieć i niczego nie zniszczyć szarpaniem się ze samą sobą.

Gdy pierwsza gwiazdka na niebie zabłyśnie  w wigilijny wieczór, będę Cię wypatrywała. Mimo wszystko. W chmurach, bo tam najczęściej chodzę. Do zobaczenia?

Twoja A.

wtorek, 29 listopada 2016

Poniżej morza



Na początku czujesz niepokój. Ot, takie tam kołatanie serca, lekkie podenerwowanie. Czasami zadrżą ręce i coś z nich wypadnie, ale bez przesady. Ból głowy. O! Tak, często boli głowa. Paracetamol, ibuprofen, kodeina. Zmęczenie. To na pewno zmęczenie. Tak zwykle to tłumaczysz.

Niepokój narasta. Ból głowy nie ustaje. Żadne środki nie przynoszą ulgi. Migrena. Tyle się o niej mówi. Na bank migrena! Przecież pogoda ciągle się zmienia. Z tygodnia na tydzień inna. Ręce drżą bardziej, serce kołacze mocniej, kręci się w głowie. To musi być migrena.

Którejś nocy, leżąc w ciemności i goniąc uwolnione myśli, zdajesz sobie sprawę z tego, że nie śpisz. Ile to już? Tydzień? Dwa? Trochę więcej. Wstajesz. Herbata. Książka. Prasowanie. W bloku naprzeciwko w jednym oknie też złowieszczo świeci się lampa. Czyli ktoś też nie śpi. Herbata. Kolejna. Kawa. Czwarta nad ranem. Za chwilę szósta. Pora wstawać. W głowie pulsuje ból. Kręci się. Świat. Karuzela. Ręce drżą. Kawy! Szybko.

Któregoś ranka czujesz niemoc. Bolą nawet końcówki włosów. Paznokcie. Rzęsy. Powieki są takie ciężkie. Nie chce się. Nic. Zero. Mechaniczne czynności uświadamiają, że to nie ma sensu. Fabryka rzeczywistości.

Nie czujesz głodu. Bułka zjedzona rano wystarcza do wieczora, a czasem do kolejnego ranka. Kawa. Filiżanki. Kubki. Litry. Hektolitry. Jedyne kalorie. Zastanawiasz się nad opatentowaniem diety cud. Kilka kilogramów w kilka dni. Czy jak tak dalej pójdzie, to...znikniesz? Czy da się zniknąć świat?

No dobra. Jednak masz problem. To nie tylko zmęczenie. Migrena może i jest modna, ale nie da się na nią zrzucić wszystkiego. Na pewno nie zrzucone kilogramy. Za dużo ich. Za dużo. Dużo. Za. Ich.

Pozory. W końcu ktoś to wymyślił, aby móc je stwarzać. Pozornie twardy człowiek jesteś. No wiesz, taki ze stali, z marmuru, bij - nie zabij. Co nie zabije, to wzmocni i inne podobne farmazony. Dasz radę. No ba! Każdy to powtarza. Podziwia. Wow! Czujesz zażenowanie, bo wszystko to wielka mistyfikacja. Jaki marmur? Jaka stal? Człowieka można zniszczyć, ale nie można pokonać. Tere, fere! Rozpadasz się w środku na milion kawałków, podczas gdy inni podziwiają siłę. Żenada. Błazenada. Cyrk. Jesteś klaunem w roli głównej. Przerysowany makijaż skrywa rzeczywistość.

Któregoś dnia czara się przelewa. Wiesz, że musisz, ale... nie możesz. Nie tym razem. Boli. Dusza. Tęsknisz za morzem. Szumem fal, a nie setek myśli na minutę. Piaskiem. To nic, że nie umiesz pływać i już pewnie nigdy się tego nie nauczysz. Brakuje wydm. Sztormu na morzu, a nie w środku. Zapachu soli. Smaku wilgoci. Zamki na piasku. Gładzisz w pamięci każdą drobinę.

Jesteś w tak zwanym stanie poniżej morza. Nie chcesz nazywać rzeczy po imieniu, bo się wstydzisz. Słabości. Bycia tylko człowiekiem. Mama powinna być ostoją. Musisz pokazać dzieciom, że nic nie złamie rodziny. Choroba? Niepełnosprawność? Strach? No proszę Cię! Jesteś mamą! Musisz. Masz. Trzeba. Zawsze. Jak zawsze.

Któregoś dnia pęka niebo. Nie wystarcza muzyka. Kawa się kończy. Ręce zarażają drżeniem ciało. Wpadłaś. Spadłaś. Depresja. Tak ktoś inny to nazwał. Do morza coraz dalej. No dobra, jest problem.

Rozmowy. Godziny. Minuty. Sekundy. Dużo rozmów. To nieprawda, że trzeba być tylko silnym. Nie? Nie. Doktor od składania dusz zna się na rzeczy i stosuje socjotechniki. Niby o tym wiesz, a jednak ta gadka uspokaja. Lubisz od czasu do czasu pospierać się z nim na temat życia. Masz prawo drżeć. Masz prawo się bać. Masz. Prawo. Nikt nie może oczekiwać, że będziesz ze stali. Czyli nie da się zniknąć świata? Nie. Mimo wszystko jest...piękny. Coś na wyciszenie. Nie może otępiać, bo musisz mieć przytomność i jasność umysłu. Ręce przestają drżeć. Serce kołacze zdecydowanie rzadziej. Sen... nadal nie przychodzi, ale nocą uczysz się godzić z dniem. Czasem zjadasz coś więcej niż bułkę. Częściej się rozpogadzasz i dostrzegasz, że faktycznie łzy śmieją się, kiedy są za duże.

Jeśli chcesz sprawić, by ktoś był jeszcze  dalej od morza, to wmawiaj mu, że MUSI mieć siłę, MUSI dać radę, MUSI się pozbierać. Myślisz, że to działa? Tak, jak płachta na byka. Sprawi, że owszem, bliżej wody ten ktoś będzie, ale po to, by w niej utonąć.

Przez ostatnie dwa lata moje "ja" jest na karuzeli. Raz kręci się do utraty tchu z wypiekami na policzkach od emocji. Innym razem opada, a metalowe łańcuszki skrzypią raniąc uszy. Nauczyłam się, że nic tak naprawdę nie jest nam dane na zawsze. Życie lubi śmiać się ludziom w twarz, gdy tylko czynią plany. Depresja. Oddala od morza. Schodzi do najczarniejszych zakamarków myśli. Nie wolno jej spuścić ze smyczy. Nie wolno myśleć, że przecież dasz radę. Zawsze. Jak zawsze. Nie.

Co mi pomogło? Klepanie po plecach jest miłe. Wmawianie, że jestem silna też, chociaż czasem czuję się z tym podle. Jak oszustka. Najbardziej oszukuję wtedy siebie. Wsparcie? Bardzo ważna sprawa, jednak to nie sprawi, że problemy znikną. Największym lekarstwem jest świadomość. Tego, że mamy problem, a depresja to nie taki nowy trend i trzeba szukać fachowej pomocy. Świadomość jednak przede wszystkim tego, że samo uzmysłowienie sobie słabości jest naszą największą siłą.

niedziela, 27 listopada 2016

Majorka w listopadzie - z dedykacją



Majorka w listopadzie. Niedługo minie 20 lat. Czasami mam wrażenie, że to zamierzchła przeszłość. Za chwilę wydaje mi się, że to było wczoraj.

Żyjemy w biegu. Takie czasy - ktoś powie. To konieczne - doda inny. Tak. Zdecydowanie. Niestety. Dzień spada za dniem z kalendarza w rytm kół lokomotywy. Tak to, no tak to, no tak. Coraz szybciej. Szybciej. Prędzej. Do przodu mknie. Cel? Czy to ważne? Byle do przodu. Coraz szybciej. Szybciej. Prędzej.

Zapomniałam. Nie pamiętam o czym. Nie wpisałam w terminarz ani w komórce nie ustawiłam przypomnienia. Chodzi mi jednak po głowie, że o czymś zapomniałam. Chciałoby się zaśpiewać po cichu Niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam. Poproszę o stację z widokiem na czas. Niebo z widokiem na raj.

W kieszeni znajduję paragony. Dalej mam niewytłumaczalne skłonności upychania ich wszędzie. Kieszenie. Torebka. Szuflada. Historia. Pewnych zakupów. Historia jednej znajomości. Historia? Losie, nie! Opowieść. Opowieść o jednej znajomości? Też głupio, prawda? Nie pasuje. Wiem. Życie napisane przez jedną znajomość. Nieco lepiej, ale i tak nie jestem zadowolona z tego, co ułożyły słowa. Werbalizacja jest taka...niedoskonała? Tak, niedoskonała.

20 lat. Living is easy, life will be so crazy. Bardziej so crazy nie mogliśmy sobie wyobrazić. Is easy? Bardziej nie mogliśmy się mylić. Co do jednego tylko mieliśmy rację - Everyone does so you're on the race. Wyścig. Z czasem. Czas. Czas nas uczy pogody. Ducha. Skojarzenia. Jak z pistoletu maszynowego. Nie lubię broni. Tak, pacyfistka ze mnie. Brzydzi mnie przemoc. Nie widzę bohaterstwa w wojnach. Prawdziwy bohater walczy gdzie indziej. Na innym polu. W innym życiu. Nie do pojęcia.

Gdzie będziemy za kolejne 20 lat? Będziemy? Chcę. Półsłówka. Zdania nie są już potrzebne. Czasami wystarczają spojrzenia. Dwie pary oczu szukające na głębinie szalupy. Wymiana. Myśli. Myśl za myśl. Uczciwy handel. Handel? To nie tak. Jak? Nie wiem.

Wspólne bycie serc Nas dwoje Nastroje W bicie serc Na cztery się zmienia. Na cztery. Albert Schweitzer powiedział kiedyś, że szczęście to jedyna rzecz, która się mnoży, gdy się ją dzieli. Mieliśmy serca dwa. Mamy cztery. Miał rację. 

I zbudujemy dom Bez strychów i bez piwnic Mieliśmy pojechać w góry. Jeszcze się nie udało. Uda? Się? Mieliśmy tyle rzeczy. Mamy jeszcze więcej. Kto by pomyślał...

Majorka w listopadzie. Bez paszportu. Niebo z widokiem na raj. Nasz raj. To niebo, to raj. Marzę, że za kolejne lat 20... W rytm kół lokomotywy: no tak to, tak to, tak to... Ciiii...

Gdzie jesteś Mały Książę gdzie (...) Czy tam gdzie świeci złoty wóz Oglądasz ziemię w swoich snach...

Trudny ze mnie człowiek. Czasem trzaskam drzwiami w emocjach. Ty później naprawiasz zamki i regulujesz zawiasy. Nie wpuszczasz  demonów. Oswajasz koszmary. Boję się burzy. Panujesz nad piorunami. Zamykasz je w dłoniach. Niedawno ktoś mi powiedział, że zdałeś egzamin. Nieprawda. Ocena była tak oczywista, że nawet do niego nie podchodziłeś. Szczęście. Mnoży się... 

Jesteśmy z innej bajki. Bujam w obłokach. Idealizuję wszystko i wszystkich. Przykro mi, gdy ktoś się z tego naśmiewa, ironizuje moje jestestwo. Ty... Ty twardo stąpasz po ziemi. Nie pozwalasz mi za bardzo odlecieć. Osuszasz łzy, gdy są za duże.  Pomiędzy wersy wplatasz prozę. Życia. To najpiękniejsza poezja. 

Nasze dzieci mają kolor Twoich oczu. Studnie bez dna. Piję z nich. Dają mi siłę. Ciemnobrązowa ambrozja. Nektar. Oni. Sens.

Majorka w listopadzie, gdy za oknem plucha. Wiatr wyje i przegania liście z kąta w kąt. Majorka. 20 lat temu. Teraz. Jutro.


Boję się Ukrytego we śnie Westchnienia...

I wtedy

Nie wierz swym oczom - Szepnął wiatr - Jeśli kochasz sercem patrz

niedziela, 20 listopada 2016

Przemijanie



Pewnego dnia pękło niebo. Nie, nie lunął wielki deszcz, jak to było w piosence Dżemu, tylko zgasło słońce. Jak to możliwe? - zapytacie. Możliwe. Nawet słońce bywa zmęczone.

Jak rozmawiać z dziećmi o śmierci? Nie wiem. Nie doszłam do takiego etapu, w którym umiałabym wyjaśnić dorastającemu chłopcu, dlaczego jest tak, a nie inaczej. Oczywiście, przechodziliśmy przez rybki, które pływały do góry brzuszkiem pod taflą akwariowej wody. Żegnaliśmy już trzy chomiki. To też było poczucie straty. Łzy. Pożegnania. Rozmowy o tym, że coś się kończy, a gdzieś indziej zaczyna. Ot, taka konstrukcja świata. Przychodzi jednak moment, gdy dziecko spotyka się ze śmiercią w innym wydaniu. Ludzkim. Osoby bliskiej. Gdy samo zaczyna czuć, że przemijalność dotyczy także jego. Jak rozmawiać?

Moja babcia odeszła, gdy M. miał cztery latka. Uczestniczył w uroczystościach pogrzebowych. Wtedy słownictwem dostosowanym do wieku tłumaczyliśmy, dlaczego tak się dzieje i co się stało. Owszem, było nawiązanie do religii i tego, że kiedyś się spotkamy. Patrzę na wszystko z perspektywy czasu i nie wiem, czy dzisiaj miałabym odwagę użyć takich słów.

Niedawno po długiej walce z chorobą zmarł były uczeń naszej szkoły. Na drzwiach budynku wisiało zawiadomienie i informacja o pogrzebie. Wracałam z M. do domu. Zawsze w drodze rozmawiamy o tym, co było w szkole, czy ma dużo zadane i tym podobne. Tym razem było inaczej. Na początku milczał. Później zapytał mnie nagle, czy jeśli ten chłopiec zmarł, bo na białaczkę nikt nie wymyślił lekarstwa, to co z nim i J. Lekarstwa też nie ma. Nikt nie posiada też wiedzy o ich chorobie. Są wyjątkowi, bo jedyni. Najbardziej jednak wstrząsnęło mną bezpośrednio zadane pytanie: Czy my też umrzemy? Fakt, że prowadziłam samochód, ułatwił mi zebranie myśli, bo nie musiałam od razu spojrzeć swemu dziecku w oczy. Powiedział głośno to, co tłucze się w mojej głowie od miesięcy. Wypowiedział słowa, których sama się boję. To już nie jest czterolatek, któremu można wszystko wyłożyć w prosty sposób. Co odparłam własnemu synowi? Prawdę. Powiedziałam, że nie wiem. Że najzwyczajniej w świecie nie wiem. Że każdy robi wszystko, co tylko w jego mocy, aby ich życie w przyszłości wyglądało w miarę normalnie. Po to są te badania, pobyty w szpitalach, wyjazdy do różnych poradni. Szukamy. Wszyscy. Sposobu na tę normalność. Na życie bez strachu i lęku o jutro. Powiedziałam, że mam nadzieję, że nauczą się żyć z chorobą, ujarzmią ją i zbudują swoją rzeczywistość, która nie będzie zbytnio odbiegać od życia innych ludzi. Nie wystarczyły mu moje wyjaśnienia. Drążył dalej. Czy się nie boję? Tak. Boję się, ale strach jest naturalny. Boimy się, bo czegoś nie znamy. Musimy to poznać i kontrolować. Nie do końca jestem zadowolona z tego tłumaczenia. Dlaczego? Wiem, że on też nie jest zadowolony. Nie chciał jednak wracać już do tematu. Nie naciskam. Chyba oboje potrzebujemy czasu.

Abstrahując od tej konkretnej sytuacji, która bezpośrednio dotyczy moich synów, mnie, nas, zastanawiam się, czy jest jakiś sposób na rozmowę z dzieckiem, gdy problem jest podobny. Nie, nie podeślę mu "Oskara i pani Róży", bo nasze zakończenie ma być inne. Będzie inne. Musi.

Lubię dzieci oraz ich sposób myślenia. Operowanie konkretem. Prostolinijność.  Mam pracę, która pozwala mi każdego dnia nabywać nowe doświadczenia. Dyskutowałam ostatnio z klasą szóstą o przemijaniu. Dlaczego boimy się przemijania? Padały różne odpowiedzi. Przy jednej zatrzymałam się dłużej. Przemijanie nas przeraża, nie lubimy go, bo sprawia, że jesteśmy bliżej końca.  Koniec nie jest fajny, ponieważ nigdzie się już nie podąża. Jak koniec podróży. Lepszej odpowiedzi nie znalazłabym przeglądając rozprawy filozoficzne. Koniec nie jest fajny.

***
Pewnego dnia pękło niebo. Zmęczone słońce postanowiło zgasnąć. Świat okryła zimna ciemność. Chłód obejmował ramionami dorosłych, dzieci, ale przede wszystkim wkradał się w zakamarki umysłów. Myśli broniły się. Biegały jak szalone obijając się o siebie nawzajem, a w ciemności i chłodzie powodowało to tylko chaos. Zewsząd słychać było zawodzenie i jęki. Niektóre z nich były tak przenikliwe, że bolały. Bolały każdy centymetr ciała. Ratunku! - wołał człowiek. Szarpanie się ze sobą było bardzo bolesne. Gorsze od najbardziej wymyślnych tortur. W tym nieładzie jakimś cudem zakiełkowała jedna pozytywna myśl. Maleńka niczym dopiero co pęknięte ziarenko. Jeszcze niezakorzenione. Aby rosnąć, potrzebowała ciepła i światła. Skupiła więc wokół siebie inne myśli, by było cieplej. Podały sobie ręce. Otoczyły pozytywną myśl. Chuchały na nią. Chroniły dłońmi przed przeciągami z bezradności. I wtedy stał się kolejny cud. Niemrawo, powoli wzeszło słońce. Nie było tak jasne jak kiedyś, ale nawet blade światło wystarczyło, by zacząć żyć od nowa. Nie ma końca tej bajki. To początek następnej. Bez końca.

sobota, 12 listopada 2016

Ojczyznę kochać trzeba i szanować...



Patriotyzm. Uczę pojęcia w szkole. Rozmawiam z dziećmi na ten temat. Tłumaczę. Sięgam do historii. Podaję przykłady. Z roku na rok jest trudniej. Nie, nie z dziećmi. Mówię o sobie.

Przypominam sobie opowieści babci i dziadka. Wojna, szukanie schronienia, rozstrzeliwanie. Rodziców na oczach dzieci. Potworność. Walka. Krew. Przelana. Dzisiaj czara goryczy.

Trudno mi powiedzieć, czy jestem patriotką. Raczej nie. Szanuję historię, a jednocześnie drażni mnie ona. Nie mogę zrozumieć ciągłego gloryfikowania męczeństwa. Polska Mesjaszem narodów. Akurat! Lubię spacery z dziećmi w pobliskim parku, lubię nasze mieszkanie, moją pracę, ale gdybym była pewna, że gdzieś indziej czeka na nas lepsze życie, spakowałabym się bez mrugnięcia okiem. 

Zdarza się, że włączam telewizję. Ostatnio nawet prawie codziennie, by obejrzeć jakieś serwisy informacyjne. Dziwi mnie to samą, bo tej pory miałam wrażenie, że nasz stary telewizor służy tylko do zbierania kurzu. Obejrzałam wczoraj. Żeby nie było, że nieobiektywnie. Postanowiłam na dwóch różnych kanałach. Skrajnie różnych. Nie znalazłam tam Polski, za jaką chciałabym oddać życie z pieśnią na ustach. Tak, jednak nie jestem patriotką.

Kilka lat temu przygotowywałam z klasą uroczystą akademię z okazji rocznicy odzyskania niepodległości. Zrobiliśmy teatr. Teatr gestu. Trzech uczniów ubranych na czarno było zaborcami. Polską była dziewczynka w sukni z biało - czerwonej bibuły. Zaborcy nią popychali, szarpali, aż...rozerwali suknię na trzy części. Jako podkład muzyczny służyło Nokturn - cmoll Szopena. Przypomniałam sobie wczoraj wszystko. Wtedy razem z dziećmi przeżywałam całą inscenizację. Było wzruszenie. Bolesne rozdarcie duszy ze ściśniętym gardłem. Wczoraj łzy niebezpiecznie zakręciły się w oczach. Nie, nie na wspomnienie tamtych chwil. Ze smutku. Prawdziwego. 

Jako naród dalecy jesteśmy od prawdziwego patriotyzmu. Na co dzień zajmujemy się ideami, które nic z nim wspólnego nie mają. Ci, którzy głośno wykrzykują patriotyczne hasła, tak naprawdę wycierają nimi twarz. Wyświechtane to wszystko do obrzydzenia. Mdli mnie od udawanych gestów, odznaczeń wartych nie więcej niż order z ziemniaka, marszów każdej ze stron. Marsze. Nie mają kompletnie nic wspólnego z radością związaną z niepodległą Polską. Stały się powodem do potyczek pomiędzy stronami. Race, kominiarki, krzyki. Po drugiej stronie nie lepiej. Absurd goni absurd, prawdziwy teatr groteski. Jedyna różnica to ta, że przedstawienie wymyka się spod kontroli i wciągnęło widzów do tego stopnia, że mamy coś na kształt reality show. 

Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba Podnoszą z ziemi przez uszanowanie Dla darów nieba... To już nie jest ten kraj. Norwid by pewnie zapłakał, Piłsudski załamał ręce. Kto ty jesteś? Polak mały. (...) A w co wierzysz? W Polskę wierzę! Naprawdę? 

Kłócimy się. Obrzucamy błotem. Liczy się tylko to, czyje będzie na wierzchu. Skakanie do gardeł. Sfora napuszczanych na siebie psów. Zacieranie rąk. Załamywanie. Rzeka podskakujących głów. Rzeka łez. Nie ma wspólnego interesu. 

Skrajności. Wszędzie. Rozmawiam z uczniami o tym, kim jest patriota. Słyszę, że powinno się wygnać Arabów. Słyszę to od dzieci. Za chwilę ktoś mówi: Islamiści do piachu. Wzdrygam się. Coś sobie przypomniałam. To już było. Pamiętacie? Żydzi do gazu. Mam ciarki. Naprawdę. To nie jest patriotyzm. Wstaje chłopiec i dumnie mówi: Bo ja jestem nacjonalistą. Nie ma we mnie dumy z ucznia. Smucę się. Skrajności. Skojarzenia z faszyzmem mam tak wyraźne, że robi mi się słabo i niedobrze. O to walczył mój dziadek? O nienawiść? Do kraju tego... 

Fanatyzm. To też już było. Stado owiec pędzących za przywódcą. Nie wyciągamy wniosków z historii, a temu powinna ona też służyć. Nie boimy się powtórki, a przecież historia lubi zataczać koło...

Mówię dzieciom, że skrajny nacjonalizm jest zły. Bardzo zły. Mówię, że wojna to też nie jest dobre rozwiązanie. Dopóki nie nauczymy się szanować innych, ich poglądów, to żadnym bohaterstwem nie będzie przelewanie krwi. Krew. Przelana. Czara goryczy coraz bardziej we mnie. Mam żal. Do polityków, ludzi, do... Polski. Do Ciebie. Siebie też. Pozwalamy na to. Gdzie rozum? No gdzie? Pytam! Ciemno wszędzie, głucho wszędzie...

Patrzę na buzie dzieci. Zaczerwienione z emocji po dyskusji. Niektórzy tak zaciekle bronili swego zdania, że doszło do niezbyt ładnych przepychanek słownych między nimi. Kolejne skojarzenia - Wiejska! Jak uczyć patriotyzmu w sytuacji, gdy teraźniejszość z ubłoconymi butami włazi bezczelnie i nie pyta, czy może? Jak uczyć miłości do ojczyzny, gdy przestaje się ją kochać? Jak uczyć szacunku do siebie nawzajem, gdy dzieciaki przychodzą przesiąknięte na wskroś ideologią dorosłych? Szacunek. Moje prawa kończą się tam, gdzie zaczynają Twoje. Odwrotnie ta sama zasada. To takie trudne?

Mam taką malutką nadzieję, że któregoś dnia siądziemy przy wspólnym stole. Okrągły co prawda już był, ale przydałby się raz jeszcze. Bez stron, kantów, (w)rogów. Marzy się mi, że człowiek człowiekowi zostanie...człowiekiem. Marzę, że ten mały chłopczyk z wypiekami na twarzy zrozumie, że Ludzi jest dużo będzie jeszcze więcej więc posuńcie się trochę Ustąpcie...

piątek, 11 listopada 2016

Chory, chorszy, ...trup



Wbrew pozorom nie będzie to wpis na temat stopniowania przymiotników i przysłówków. Bardziej będzie o tym, że pozory mylą, a stopniowanie odbywa się według względnych norm każdego z nas. Celowo popełniony w tytule błąd już na wstępie pokazuje, że lapsusy językowe czasem można porównywać z życiowymi.

Książki nie ocenia się po okładce, bla, bla, bla. Tak, akurat! Według Cialdiniego (Wywieranie wpływu na ludzi) ludzie ładni mają większe szanse na odniesienie sukcesu. Są bardziej lubiani. Nasze nastawienie do kogoś w dużej mierze wiąże się z pierwszym wrażeniem... wizualnym. No cóż, Ameryki nie odkryłam. Niestety, miss w żadnej kategorii nie jest pisane mi zostać. Mam tego świadomość i jakoś szczególnie nie ubolewam nad zaistniałym faktem. Nie będzie zatem wpisu, jak z Kopciuszka zrobić królewnę. Po pierwsze - Kopciuszek może sobie nie życzyć obgadywania za plecami. Po drugie - Kopciuszek może zwyczajnie czuć się dobrze w swojej skórze. Będzie o czymś innym. Bardzo dokładnie czytam ostatnio doniesienia ze świata polityki. Nie wiem, co to się ze mną zrobiło, że sięgam do takich tematów. Sama siebie nie poznaję. Polityka to tak naprawdę bagno. Gdziekolwiek postawisz stopę, grzęźniesz na dobre. Niezależnie od tego, czy w prawo, czy w lewo, a może na środku. Bagno ma jednak to do siebie, że...wciąga. Wracając zatem do meritum - czytam, co to szanowni politycy wymyślili, aby żyło nam się lepiej. Na tapecie obecnie ustawa zwana górnolotnie "Za życiem". Wśród rodziców dzieci niepełnosprawnych wrze. Oburzają się rzucaniem ochłapu w postaci czterech tysięcy. Zaczyna się wyliczanka na zasadzie: a moje to ma Aspergera, moje raka, a moje nie chodzi. A co będzie, jeśli choroby po urodzeniu się nie zauważy? A co, jeśli zdiagnozują ją po latach? A co...? Pytania dwoją się i troją. Nie chcę rozpisywać się odnośnie poronionej (ups!) ustawy, ale zauważam coś innego. Swego czasu była bardzo popularna akcja. Na swoich zdjęciach profilowych rodzice dzieci niepełnosprawnych umieszczali węża na wózku inwalidzkim. Sens? Wąż ma kręgosłup, a nie chodzi. Niepełnosprawność nie zawsze jest zatem widoczna. Nikt nie ma prawa porównywać. Co to znaczy, że Twoje jest bardziej chore od mojego czy odwrotnie? Czemu służy ta licytacja? Tak naprawdę doprowadza do nieporozumień i zbędnych negatywnych emocji. Dla każdego rodzica choroba jego dziecka to w jakimś sensie dramat, a czasem prywatne trzęsienie ziemi. Patrzę na swoje dzieci. Gdybym nie wiedziała, na co zwracać uwagę, gdyby nie pokazali mi tego lekarze, na pierwszy rzut oka nie widać u nich niepełnosprawności. Choroba toczy się u nich w środku. Powoli. Podstępnie. Tylko u J. można z zewnątrz coś podejrzewać. Proszę Cię zatem, przestań mi mówić, kto jest bardziej chory, kto mniej, bo mnie to nie obchodzi. Mnie to drażni. Moje trzęsienie ziemi trwa codziennie i nie masz pojęcia, z czym się zmagam. Tak samo ja nie mam pojęcia, z czym zmaga się ktoś inny. Nie masz prawa porównywać, dopóki nie przymierzysz życia kogoś z nas. Tylko że tak się nie da. W sumie to dobrze, nie życzę Ci przecież źle. Nawet na jeden dzień.

Prawda jest taką dziwną kategorią. Niby tak bardzo do niej dążymy, a zaprzeczamy temu na każdym kroku. W większości lubimy otaczać się ludźmi, którzy niczym doborowi klakierzy biją nam brawa i pieją peany na naszą cześć. Wystarczy, że ktoś powie nam, że rzeczywistość jest inna, a lustro, w którym się przeglądamy, kłamie. Przyszłość tego "ktosia" jest marna. Umieszczamy go na liście ewidentnych wrogów, zazdrośników, a nawet obmyślamy element zemsty. Bardzo to wszystko smutne. Obserwuję. Uwielbiam obserwować. Patrzeć. Słuchać. Wyciągać wnioski. Nepotyzm, lizusostwo, donosicielstwo. Brzydzę się. Niektórymi ludźmi. Niedobrze mi od fałszywej słodyczy. Mdli mnie od "ach", "och" na cześć obłudy. Wstyd mi, człowieku, że jesteśmy z tego samego gatunku. Swego czasu próbowałam Cię nawet zrozumieć. Niestety, do pewnego poziomu nie dam rady się zniżyć.

Pozory. Patrz! To się Franek na chorym dziecku dorobił. Ale chałupę postawił! A widziałeś, jak Władek odpicował łazienkę?! Tak! A Gienek to furę z salonu kupił. Ile razy tak pomyślałeś? Nie odpowiadaj. Nie musisz. Franek powinien mieszkać w lepiance, bo ma chore dziecko. Nieważne, że harował jak wół, aby postawić wymarzony dom. Władek i jego rodzina powinni myć się w misce. Co kogo obchodzi, że łazienka wreszcie przystosowana dla niepełnosprawnych i żona nie musi już dźwigać do kąpieli ich dorosłego syna, który na zawsze będzie dzieckiem? Gienek powinien jeździć w najlepszym wypadku trzydziestoletnim maluchem. Czy kogokolwiek interesuje, że tym samochodem codziennie dowozi córkę na odległą rehabilitację? Czasami mam wrażenie, że rodzic dziecka chorego, niepełnosprawnego nie ma prawa do jakiegokolwiek przyziemnego szczęścia. Kiedyś przeczytałam u pewnej mamy chorych córeczek, że ludzie najchętniej widzieliby rodziców dzieci niepełnosprawnych ubranych w worki pokutne, opartych na wyschniętym kiju i zmierzających ciągle na pielgrzymkę w intencji cudownego ozdrowienia. Coś w tym jest.

Zazdrościsz mi "zwiedzania" Polski podczas odwiedzania licznych szpitali? Zazdrościsz mi kontaktów, również międzynarodowych, w związku z poszukiwaniem informacji na temat choroby? Zazdrościsz 1 %, datków na subkonto, mojego żebrania wśród obcych? Ulotek, listów, apeli, pukania do firm? Kontaktów z lekarzami? Znajomości metod rehabilitacji? Szczupłej sylwetki z racji diety cud? Depresji? Nawet nie wiesz, z jaką chęcią oddałabym Ci to wszystko.  Cena jest tylko jedna i nie podlega negocjacjom - zdrowie moich dzieci. Szkoda, że Cię na to nie stać.

Dulszczyzna. Pseudomoralnosć. Ocenianie. Na każdym kroku ocenianie innych. Patrzenie na ręce. Na ubranie. Zaglądanie do cudzego portfela. Może spojrzysz mi w oczy? Na to też Cię nie stać.

Marzę, że kiedyś się obudzę i okaże się, że wszystko było tylko snem. Marzę o alternatywnej rzeczywistości.

Chciałabym mieć wehikuł czasu albo machinę do przekraczania wymiarów. Wymiarów ludzkiej głupoty.


wtorek, 1 listopada 2016

Pokolenie



Jestem z pokolenia, którego dzieciństwo przypadało na lata 80. ubiegłego wieku. Wychowywałam się w rodzinie, która mieszkała w malutkiej wsi. Wszyscy ciężko pracowali na roli. Życie, które się wokół nas toczyło, nieodłącznie związane było z upływającymi porami roku. Ziemia, siewy, żniwa, wykopki, orki, pomiędzy malutka hodowla zwierząt. Nigdy nie zapomnę oczekiwania na cielaczka, który właśnie się rodził, czy kurczaki, które babcia po wykluciu znosiła do kuchni.

Urodziłam się w czasach, które nie do końca były postępowe. Moi rodzice i dziadkowie zrobili wszystko, bym dzisiaj chodziła, była sprawna fizycznie. Gdy przeglądam pożółkłą dokumentację, historie licznych operacji, karty szpitalne, to za gardło ściskają mnie łzy wzruszenia. Nikt z nich wtedy, w tych mało postępowych czasach, nie skazał mnie na fizyczną niepełnosprawność. Nie zamknęli ze wstydu na tyłach domu, co przecież się w innych rodzinach zdarzało. Przeciwnie, walczyli ponad własne siły i możliwości. Jakiś czas temu musiałam iść do ortopedy. Współczesnego. Popatrzył na to, jak chodzę, zerknął do starych dokumentów, obejrzał na moich nogach ślady po cięciach słynnego profesora i za głowę się złapał z niedowierzania. Podobno to fenomen na miarę tamtych czasów. 

Babcia. Osoba bardzo ważna w moim życiu. Trudno uwierzyć, że miała ukończone tylko cztery klasy podstawówki, bo wojna wdarła się w jej codzienność. Trudno uwierzyć, ponieważ mądrością przerastała wielu profesorów. Była moim pierwszym nauczycielem. Sama ledwo piśmienna zaszczepiła we mnie miłość do książek i czytania. To ona nauczyła mnie rozszyfrowywać te małe znaczki zwane literkami na zadrukowanych kartkach. Jedyna książka, z której to robiła, była tomikiem poezji Tarasa Szewczenki. Tak oto poezja weszła w moje życie (nie)przypadkiem, gdy miałam jakieś cztery lata. Kuchnia. Duża. Jak to na wsi. Z piecem w kącie, a na nim okrągłymi fajerkami. Z leżanką przy piecu, na której spędzałam liczne godziny, podczas gdy babcia się krzątała. Uczyła mnie czytać, pisać. Uczyła mnie jednak przede wszystkim tego, że najważniejsza wartość w życiu człowieka, to on sam. 

Szkoła. Wiejska szkoła. Zimą woźna przychodziła nasypać węgla do pieca w sali. Klasy liczyły po kilka osób, więc lekcje były łączone, np. czwarta klasa z piątą jednocześnie. W szkole odkryłam bibliotekę. Miejsce magiczne. Zakurzone, nieco stęchłe książki. Wypełnione zapachem przemijalnego czasu. Nauczyciele podtykali mi to jedną, to drugą. Tak poznałam klasyki literatury rosyjskiej. Dostojewski, Bułhakow, Tołstoj. Urzekli mnie. Gdy skończyły się dla mnie książki z maleńkiej biblioteki, nauczyciele użyczali mi swoich z prywatnych księgozbiorów. Tak poznałam Tolkiena, który mnie wtedy nie urzekł, co zostało do dzisiaj. Tak natknęłam się na prawdziwą poezję. Nauczyciele. Byli moimi mistrzami. Wiedzieli tyle, ile ja chciałam wtedy wiedzieć. Dzięki nim pokochałam muzykę. Szopen. Vivaldi. Był czas, gdy bardzo chciałam nauczyć się odtwarzać te dźwięki. Owszem, mechanicznie się udało. Wygrywałam odczytywane nuty w odpowiednim tempie. To jednak nie było TO. W efekcie potrafię dzisiaj zagrać na pianinie zapisane na pięciolinii nuty, ale bez duszy. Talentu we mnie muzycznego nie ma. 

Nauczyciele otwierali przede mną drzwi do świata innego niż wiejskie podwórko. Wmówili mi, że mogę więcej, że warto zobaczyć, co jest za miedzą. Liceum to było zderzenie z czymś kompletnie dla mnie obcym. Liczne klasy. Duża, tak mi się wtedy wydawało, szkoła. Wiedza. Pełno wiedzy, której chciało się pić. Miałam szczęście do nauczycieli. Kolejny raz pojawili się na mojej drodze ludzie z powołania. Dotykałam teatru. Sztuki. Poznałam groteskę i absurd. Pisałam maturę jak w transie. Miałam tyle w głowie, a czasu tak mało. Studia. Polonistyka. W sumie z przypadku, bo pierwotnie wybrałam coś innego. Dostałam się, ale na filologii polskiej też się udało. Zaryzykowałam. Ideały. Kompletnie bez racjonalizmu. Studia przeminęły tak szybko, że nie wiem nawet, kiedy to się stało. Lubiłam zajęcia z teatru. Do dzisiaj pamiętam szczególnie jedne - taniec Derwisza. Zawrót głowy. Pomieszanie zmysłów. Pasja. Dobrze się czułam w językoznawstwie. Pokochałam specjalizację pedagogiczną.

Jestem, gdzie jestem. Tu. 

Patrzę na pokolenie dzisiejszych dzieci. Patrzę na swoje dzieci. Nie doświadczą wielu rzeczy, których doświadczyłam ja, ale ja też nie mogłam zetknąć się z wieloma rzeczami,z którymi stykają się oni dzisiaj. Co lepsze? Nie ma "lepsze - gorsze". Jest inne. 

Kiedyś nikt się nie przejmował tym, czy odrobiłam lekcje, czy potrafię. Siadałam i uczyłam się tak długo, aż potrafiłam i pojęłam. Nikt nie sprawdzał, czy spakowałam się na kolejny dzień. Robiłam to automatycznie sama. Nikt za bardzo nie miał czasu na rozmowy ze mną. Poza babcią. Dzisiejsi rodzice są inni. Rozkładamy parasol ochronny nad swoimi pociechami. Czasami za wielki. Bywa, że nie dajemy im szans ponieść odpowiedzialności i konsekwencji za to, co robią. Komórka niczym smycz albo zindywidualizowany system namierzania. Kiedyś wystarczyło, że rodzic wychylił się zza okna i krzyknął imię dziecka. Szkoła. Teraz otwarta na rodzica, chętna do rozmowy. Nauczyciele pełnią dyżury, podczas których rodzic może przyjść i porozmawiać. Wtedy... Wtedy szkoła to była szkoła. Nikt jakoś za nikim nie chodził i nie pytał, co Kasia, Ania, czy Piotruś mogą poprawić i jak. Dziennik elektroniczny. Śledzimy spóźnienia, nieobecności, oceny dzieci. Widzimy, co mają zadane. W efekcie one same często nie zapisują zadań, bo wiedzą, że nauczyciel zapisał w dziennikowym terminarzu. Mają kropki, minusiki, jak nie zrobią i szanse. Kolejne. Następne. Do poprawy. Poprawy poprawy. Z  nami nikt się tak nie cackał. Nie poprawialiśmy. Życia też nikt za nas nie odrabiał. Do poprawy też go nie dostaliśmy.

Absolutnie nie neguję zdobyczy cywilizacji. Sama z wielu  korzystam. Chciałabym tylko móc znaleźć złoty środek. Sama proszę starsze dziecko, by miało telefon na biurku, gdy wychodzę w biegu z J. na rehabilitację. Upominam, by włączył dźwięki. Boję się, że "nie będziemy na łączach". Z czego to wynika? Nie wiem. Irracjonalny strach. Zapomniałam loginu rodzicielskiego do konta w dzienniku elektronicznym. Staram się uczyć dziecko odpowiedzialności. W efekcie czuł ogromny żal, że któregoś razu nie sprawdziłam mu plecaka. Nie wziął ćwiczeń, w konsekwencji musiał je uzupełniać w domu po lekcjach. Żal żalem, ale  do szkoły pakuje się już dokładniej. Parasol ochronny? Oczywiście, że go rozkładam. Czasami za duży, przyznaję. Kokon. Pewnie, że chciałabym swoje dzieci ochronić przed wszystkim. Tak się jednak nie da.

Babcia. Nie ma już mojej babci. To był ktoś, kto zawsze brał mnie w obronę. Nawet moja siostra miała (uzasadniony w sumie) żal, że babcia obstaje zawsze za mną. Głaskała, tuliła, opowiadała bajki. Jaki ona miała talent do snucia opowieści! Była w stosunku do mnie nadopiekuńcza. Chłodny sok podgrzewała na piecu, poprawiała szalik, biegała z talerzem, gdy nie chciałam jeść. Pozwalała na wiele. Uczyła jeszcze więcej. Babcia pod koniec życia myliła mnie z moją mamą. Do mojego starszego synka wołała "Lalko". Kochała go jak żadnego innego prawnuka. Hołubiła. Nie doczekała przyjścia na świat J. Odeszła w któregoś Sylwestra. Wiem, że tam, gdzie jest, trzyma kciuki za moich chłopaków. Za mnie też. Nie byłam u niej dawno. Nie mam kompletnie na nic czasu. Dzisiaj mi przykro, bo czas może i mam, ale nie mam czym dostać się na cmentarz odległy o zalewie 30 kilometrów. Złośliwość przedmiotów martwych. Martwych... Nie lubię tego słowa. Uśmiechnęłam się, bo przypomniałam sobie, że we wszystkim szukam duszy. 

Za lat 10, 20, 30... świat będzie jeszcze inny. "Kiedy się dziwić przestanę..."... 


niedziela, 23 października 2016

Inteligencja



Inteligencja to taka moc, która pozwala nam analizować, uczyć się, a przede wszystkim wykorzystywać nabytą wiedzę w życiu. Inteligencja wiąże się z rozumowaniem, wyciąganiem wniosków, przesłanek. Umożliwia także argumentowanie. Typów inteligencji jest kilka. Nie będę ich tutaj opisywać (ciekawskich  odsyłam do Howarda Gardnera). Zauważyłam jednak, że typy inteligentne są...niebezpieczne.

Nie babram się w polityce. To bagno. Szkoda butów ubłocić, a nerwów zszargać. Dostrzegam natomiast pewną zależność z racji tego, że uwielbiam analizować ludzkie zachowania. Historia udowodniła już, że przywódcy lubią otaczać się ludźmi niezbyt rozgarniętymi. Takimi, których łatwo zmanipulować. Głupimi łatwiej się steruje. Popadają w skrajny fanatyzm i wielbią swojego wodza bez dozy najmniejszej refleksji. Jeśli natomiast pojawi się u nich cień myślenia, szybko odsuwają go na bok, w imię suwerenności i maniakalnego uwielbienia. Podobny mechanizm wykorzystują sekty. Guru to świętość. Robi pranie mózgu i wpędza w poczucie winy, gdy przebłysk rozumu rozjaśni twarz.

Popatrzmy na politykę przez pryzmat historii. Mieliśmy już takich szaleńców, którzy wmawiali innym, że tylko ich prawda jest prawdziwa i jedyna. Nie brudzili sobie rąk. Mieli od tego ludzi. Ich idee doprowadzały do kataklizmów, kryzysów, nawet ludobójstwa, a mimo tego szerzył się fanatyzm wyznawców. Obecna scena polityczna w kraju zaczyna przypominać mi jarmark odpustowy. Barwne postacie, głośni krzykacze, skrajne poglądy, absurd goniący absurd. Patrzę na poczet teraźniejszych ministrów. Gros z nich to przypadkowi ludzie, którzy nie posiadają kompletnie wiedzy dotyczącej swego resortu. Bywają również podejrzane typy rodem z oddziału psychiatrii. Patrzę na postać prezydenta. Człowieka bez wyrazu. Czekającego na znak od wielkiego prezesa, aby móc przemówić. Człowieka, którego pozornie nienaganne maniery, dopracowana mowa ciała i wyraźna dykcja są tak obślizgłe i wyreżyserowane, że robi się niedobrze. To wszystko dzieje się na oczach innych obywateli. Niestety, bardzo duża część z nich zachowuje się jak w transie. Mam skojarzenie z taką zabawką, którą widuje się czasem w samochodach. Piesek kiwający głową, Potakujący. Tak zachowują się fanatycy. Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że afera goniąca aferę, bzdurne ustawy, uchwały to tak naprawdę zasłona dymna. Odwracanie uwagi od spraw ważnych, którymi...nikt się nie zajmuje. Dochodzi tylko do kłótni między nami, fali protestów, poróżniania nas, szarych ludzi. Ogłupiania. Socjotechniki - level master. I po co? Wielki wódz po cichutku obserwuje, pociąga za sznurki swoich marionetek i czeka. Przerażające.

To nieco z innej beczki. Praca w korporacji. Nieco ambiwalentne uczucia. Niby marzysz o niej, a jednak... Rozmawiam ze znajomymi, którzy dostąpili tego zaszczytu (?) zatrudnienia. Obserwuję ich. Mam wrażenie, że zautomatyzowali myślenie. Stop! Wróć! Jakie myślenie? Zamiast niego jest  powszechna sloganizacja. Ludzie stali się trybikami wielkiej machiny pracującej dla wspólnego dobra. Borze wysoki, brzmi znajomo? Socrealizm się kłania. Zapędziłam się w ocenie? Pewnie tak, ale ja znam tych ludzi. Brakuje mi w nich indywidualizmu. Na myśl przychodzi kopiec mrówek. Wszystkie mrówki wykonują podobne czynności. Wszystkie dążą do dobra ogółu. Nikt się za bardzo nie różni od nikogo. Do tego... narcyzm. Jak to możliwe? Też trudno mi to zrozumieć. Rozmawiając z elementem korpo, mam wrażenie, że słyszę tylko konkretne czasowniki: mieć, musieć, oczekiwać, spełniać. Brakuje mi natomiast jednego: BYĆ. Teraz to ja pojechałam sloganem? No cóż, próbuję się wczuć. Dochodzimy właśnie do meritum. Inteligentny młody człowiek. Z korporacji ludzi 50+ nie znam żadnych. Właśnie, inteligentny? Dywagowałabym. Tak, tak, to przecież w moim stylu. Inteligencja nieodłącznie kojarzy mi się jednak z indywidualnym podejściem do człowieka, problemu, zagadnienia. Tutaj tego nie ma. W zamian kolejna zasłona dymna w postaci samochodu, pieniędzy, mieszkania lub domu i... dziwnych priorytetów. Dziwnych oczywiście dla mnie. Oblałam test. Nie nadaję się do korpo.

Pójdźmy krok dalej. Normalna praca. Co to znaczy? Nie będę tutaj pisać o self employed, bo nie mam kompletnie o tym pojęcia. Nie moja bajka. Przyjrzyjmy się przeciętnemu iksińskiemu. Jeśli pracuje w miejscu, gdzie jest przyjazna atmosfera, to ma skubaniec szczęście. Jeśli trafił przeciwnie, to teraz zależy, jak się odnajdzie. Będzie grupa dziobaków, grupa udająca obojętność (nikt tak naprawdę nie jest obojętny) i grupa z własnym zdaniem. Ta ostatnia najbardziej się naraża. Dziobaki zachowują się obrzydliwie. Ślepo wypełniają polecenia, są politycznie poprawni, przytakują, dostają awanse, gratyfikacje, bla, bla, bla. Obojętni zaciskają zęby. Zazwyczaj mają za dużo do stracenia. Robią swoje, ale nie będą nikomu wchodzić... do gabinetu ;) Indywidualiści mają odwagę. Dziobaki nazywają ich głupcami. Obojętni patrzą z podziwem. Też chcieliby powiedzieć, co myślą. I co z tą inteligencją w tym przypadku? Grupa pierwsza myśli (hahha), że jest mądra. Liczy na profity, które w końcu faktycznie dostaje. Ich oślizgłość jest obrzydliwa. Dwie pozostałe grupy wykazują zdolności rozumowania. Często wybitne.

Inteligencja. Uczmy dzieci myśleć. Samodzielnie. S A M O D Z I E L N I E. Niech nie powielają schematów. Niech nie głoszą powszechnych sloganów. Świat zautomatyzowany dąży tak naprawdę do samozagłady. Do nicości. Polityka jest tylko polityką, ale obywatel musi myśleć sam. Korporacja? Ok, zależy, jakie masz priorytety. Tylko błagam, myśl. To nie boli. Każdy z nas został wyposażony w pewien pakiet startowy. Warunek jest jeden - należy w niego inwestować. Rozwijać go. Niech ewoluuje. Niech człowiek będzie człowiekiem, a ludzkość nie pozbywa się indywidualnych jednostek. Indywidualizm nie powoduje, że jesteśmy dziwni. Sprawia natomiast to, że świat bywa barwny. Nie pstrokaty, ale kolorowy z cudownymi pastelami. Niebezpieczeństwa wynikają z głupoty. Na koniec parafrazując Różewicza:
Kochani ludzie
Myślcie
Dobrze
bo nie zmartwychwstaniemy
Naprawdę
Pomrzemy
Głupi

sobota, 22 października 2016

Gatunki matek



Człowiek (?) multifunkcyjny, z ogromną podzielnością uwagi, pamięcią słonia, siłą lwa, sercem na dłoni. To tak w wielkim skrócie definicja osobnika zwanego matką. Matki kojarzą się z ciepłem, bezpieczeństwem, ramionami, w których chowa się cały świat zwany dzieckiem. Reklamy pokazują nam stwora, który nie ma prawa chorować, bo, jak głosi slogan,  mamy nie biorą wolnego. W tychże reklamach mama to także opiekunka domowego ogniska, tudzież kuchni, w której powinna (!) uśmiechnięta spędzać czas wolny. Pod choinkę prawdziwa mama chce oczywiście dostać odkurzacz, zmywarkę, kuchenkę lub garnki, bo przecież to jest szczyt marzeń prawdziwej kobiecości. Nikt jednak nie mówi głośno o drugiej stronie medalu, alter ego matek, kiedy to matka matce... Nie, nie człowiekiem. Matka matce wilkiem.

Westalka
Gatunek wybitnie zapatrzony w domowe ognisko. Nie wyobraża sobie nawet, że mogłaby mieć plany na życie nie do końca związane z rodziną. Rodzina i ona to jedno. Każda kobieta, która łączy życie zawodowe z wychowywaniem dzieci i męża, jawi się jej jako ktoś niegodny miana matki.  Współczuje biednym dziatkom, które muszą szybko uczyć się samodzielności. Żałuje zmizerniałego męża tej kobiety (oby nie za bardzo!), bo biedak sam sobie zupę do talerza nalewa. Sprząta, gotuje, robi zakupy i do głowy by jej nie przyszło, że ktoś inny również może to robić.

Bizneswoman
Szczególny gatunek. Dzieci i mąż są dodatkiem w jej życiu. To nic, że nie pamięta, kiedy tak na dobrą sprawę poświęciła im jakieś minuty swego cennego czasu. Ze współczuciem i politowaniem kiwa głową patrząc na te kobiety z wózkami, wycierające usmarkane nosy, bawiące się klockami. Od czego są nianie? Kobieta biznesu nie marnuje czasu. Czas. Czas. Czas. Taki puls ma płynąca w jej żyłach krew. Ten typ matki nie wyobraża sobie trzymania w dłoni małej rączki lepkiej od soku albo łakoci. Rodzina ma być idealna, nieskazitelna, co by się ładnie prezentowała w wywiadach i na zdjęciach. Mucha nie siada.

Supermanka
Ja, tylko ja i jeszcze raz ja! - naczelne hasło tego typu matki. Najlepiej wszystko wie. Zawsze ma rację. Jeśli jej nie ma, patrz punkt pierwszy - i tak ma rację. Mąż nie może nakarmić dziecka, bo ona inaczej trzyma łyżeczkę. Zmiana pieluchy to też wyższa filozofia. Przecież te rzepy zapina się dokładnie na ten element obrazka, a nie milimetr dalej. Poza tym ogarnia dom, pracę, fitness, biega i z zażenowaniem patrzy na inne matki. Jak one mogły doprowadzić się do takiego stanu! No żeby tak się zapuścić! Co za babsztyle! Nic dziwnego, że to na jej widok ślinią się mężowie tamtych. Pfff, nawet chłopa nie potrafią sobie wychować. Nie, ona wcale nie kokietuje. Przecież sama w sobie jest super i naj. Klękajcie narody. Znaczy się... wszyscy.

Licytatorka
Gatunek bywa groźny. Zauważa się coraz większą jego ekspansję. Jej dziecko siedziało, gdy skończyło 3 miesiące, a właściwie dwa, bo wcześniej usłyszała, ze czyjeś miało trzy. Odpieluchowała półrocznego bobasa. Co tam odpieluchowała! Przecież maluch w tym wieku już jadł sztućcami! Niemożliwe? Jak nie, jak tak. Ma nadinteligentne dziecko z IQ powyżej... Nie pamięta dokładnie, ale NA PEWNO większym niż mają inne dzieci. Na roczek zafundowała córeczce intensywne zajęcia z baletu, a syn w tym wieku to już dawno uprawiał szermierkę. Hmmmm? A może to była jazda konna? Może. Zależy, co było wtedy modne. Licytatorka nie powstrzyma się od niczego. Co tam za słaby kręgosłup niemowlaka. Jaki słaby? Jej dzieci nie są słabe. Twoje jeszcze nie siedzi? Nie mówi po angielsku? No wiesz! Zaniedbałaś wszystko. To Twoja wina! Bo jej dziecko w tym wieku...


Opis powyższych czterech gatunków matek to tylko karykaturalny zarys. Prawdziwa analiza poszczególnych osobników objętościowo mogłaby liczyć na pracę naukową. Nie byłoby wtedy wcale zabawnie. Myślę, że z socjologicznego punktu widzenia, taka praca mogłaby przynieść wiele refleksji. W który gatunek się wpisujesz? Odpowiedz sobie samej. Pomyśl też właśnie o tym, jak traktujesz inne matki. A ja? Hmmm, we mnie jest bardzo dużo z trzech pierwszych gatunków. Taki misz masz różnych cech. Miałam zapędy, że tylko ja potrafię najlepiej. Było też we mnie dużo poczucia winy, gdy wróciłam do pracy zostawiając w domu małe i do tego niepełnosprawne dziecko. Zdarzało się też, że jest mi przykro, bo moja rodzina nie tworzy idealnego obrazka lansowanego w mediach. Do wszystkiego musiałam dorosnąć. Jako matka, ale przede wszystkim jako kobieta. Nigdy nie byłam licytatorką, ale co by tak różowo nie malować, to w myślach bardzo często chciałam, aby moje dzieci były w czymś lepsze, szybsze itp. Dlaczego? Trudno powiedzieć. Dopiero akceptacja niedoskonałości sprawiła, że tak naprawdę żadne licytacje nie są ważne. Priorytety...

Matka niedoskonała








Ja.

wtorek, 18 października 2016

***



Rozmawiałam wczoraj z kimś przez chwilę. Dosłownie minuta, najwyżej dwie. W biegu. Dzisiejszy wpis to efekt refleksji tamtej wymiany słów. Czasem wystarczy kilka wyrazów, by zawrzeć w nich wszystko.

Żyliśmy jak Ty, on i ona. Normalnie. Przeciętny Kowalski czy Nowak. Pisząc "przeciętny" mam na myśli ludzi, którzy pracują, raz w roku wyjadą na tygodniowe wakacje nad Bałtykiem, zbiorą na wyremontowanie mieszkania albo kupią sobie coś ekstra. Tak było z nami. Bez ekstrawagancji, a jednak było wszystko, co miało być. Marzenia. Marzenia były realne. Takie bardziej w stylu wyznaczania celów. Realizowane na bieżąco, w systematycznie rozłożonym czasie. Nie odmawialiśmy  sobie niczego. Niczego, co uznaliśmy za potrzebne, bo nikt tu nie mówi o szaleństwach.

J. miał przyjść na świat. Już wtedy uznawało się to jako cud. CUD. Postanowiliśmy wyremontować mieszkanie. Tak na tip top. Miało być ładnie, komfortowo w naszym wydaniu, bo komfort, przypominam, jest też pojęciem względnym. K. cały remont zrobił sam. Nawet starą elektrykę aluminiową zamienił na porządne kable. Grzebał się tygodniami po pracy. Udało się. Ściany pachniały świeżością. Podłogi lśniły. Odłożyliśmy na większy samochód. Miał być większy, wygodniejszy, no i oczywiście młodszy, bo nasz dawno pełnoletni czasem odmawiał współpracy. Nie zdążyliśmy z samochodem i w sumie dobrze. Po przedwczesnych narodzinach J. okazało się, że potrzebujemy natychmiast naszych oszczędności. Już. Zaraz. Gdy tylko naszego synka wypisano z intensywnej terapii, rozpoczęliśmy rehabilitację. Od razu było widać, że mały tego potrzebuje, że coś jest nie tak. Bieganie po lekarzach. Diagnoza. Załamanie. Nie tylko rąk. Pękł kruchy lód, po którym stąpaliśmy. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że przyjdzie wpaść do lodowatej wody, bo kra też nie jest dana na zawsze. Kolejna diagnoza, tym razem starszego dziecka. Szok. Niedowierzanie. Wyścig z czasem. Lodowaty prysznic? Nie. Podtapianie.

Zdarza się, że jest mi wstyd. Wstyd, bo proszę o pomoc. Nigdy wcześniej nie byłam w takiej sytuacji. Zawsze na wszystko pracowałam. Owszem, niektóre cele były rozciągnięte w czasie, trzeba było na nie uzbierać, ale oczekiwanie dodawało kolorytu i smaku. Teraz nie mogę czekać. Moje dzieci nie mogą. Czasami mam wrażenie, że jestem uczestnikiem wyścigu. Jeśli tylko się zatrzymam, nie dam rady ruszyć dalej. Ściskanie w płucach (sercu?) jest tak silne, że brakuje oddechu. Nie lubię żebrać. Nienawidzę tego. Jest mi niedobrze. K. pracuje tak ciężko, jak nigdy dotąd nie pracował. My się prawie nie widujemy. Nie rozmawiamy. Nie ma na to siły. Dopasowujemy wizyty, rehabilitacje, szpitale do naszego życia. Raczej odwrotnie. Życie próbujemy dopasować do tego, co powyżej.

1 %, apele, fundacje, sprzedawanie prywatności za cenę kilku złotych. To jest żebranie. Uwłaczające godności żebranie. Litość, kiwanie głowami, ukradkowe spojrzenia, ciche szepty. Widzę. Słyszę. Chowanie dumy do kieszeni. Da się? Tak, tylko wtedy już nie spojrzysz w oczy...sobie. Właściwie unikasz spoglądania w oczy komukolwiek. Tak jest łatwiej. Zacisnąć zęby, zrobić kilka wdechów i trwać.

Nie oceniaj. Nie mów mi, że inni mają gorzej. Nie jestem głupia. Wiem. Powiem Ci coś jednak: w tej chwili nie obchodzą mnie inni. Dzisiaj egoistycznie interesuję się moimi dziećmi. Taka ze mnie małpa, a co! J. musi być sprawny. Obaj muszą żyć. Są moim powietrzem. Nie da się istnieć bez powietrza. Gdy słyszę, że przecież nasz dom wygląda normalnie, rzygać mi się chce. Przepraszam, zwracać mi się chce. Twoimi słowami. Jak ma wyglądać? No cóż, po kątach nie gromadzimy butelek, nikt nie chodzi z papierochem w ustach, nikt się nad nikim nie znęca. Jest czysto, jeśli zdążę posprzątać. Jeśli nie, to w miarę. Czasem rośnie przez tydzień prasterta (czytaj: sterta ubrań do prasowania), a czasem rośnie wszystko w gardle. Bo wiesz, nasze życie było zwyczajne. Wiedliśmy je bez fajerwerków. Po swojemu. Tamtego już nie ma. Jest za to inny wymiar bytu. Złośliwie nazywam go czasem "niebytem".

Co by Ci tu jeszcze powiedzieć? Mam marzenia. Nie mówię o nich głośno. Moje dzieci mają marzenia. M. planuje. Nie chcę go rozczarowywać i uświadamiać, że plany są g*wno warte. A może jemu się uda? Boję się. Strach jest elementem mojego dnia. Strach i wyczekiwanie. Nasłuchuję. Nawet nocą. Często pochylam się nad głowami śpiących dzieci. Poprawiam kołdry. Wyłapuję oddechy. Dotykam po cichu ich snów. Sama potrzebuję snu. Mało sypiam. Urywane minuty. Wybudzane chwile. Oprzytomnienia w półśnie. Jawa na krawędzi.

Wiesz, zabiorę kiedyś dzieci... Nie, nie powiem. Poczekam, może się uda. Może.

O co Cię mogę prosić? Mów głośno. Patrz śmiało. Nie zarażam. Postaraj się nie oceniać po tym, co widzisz, bo widzisz tylko to, co na wierzchu. Nie komentuj. Zapytaj. Odpowiem. Lub nie, bo może słów zabraknie. A! Nie rozmieniaj swego życia na drobne. Ciesz się nim. Łap motyle. Tylko pamiętaj, aby nie zabijać wszystkich gąsienic. Ucz się od Małego Księcia. Szanuj. To, co masz, zdrowie, życie. Siebie. Uwierz, nie chciałbyś stracić szacunku do siebie. Szukaj zwierciadeł. Patrz sobie w oczy. Z dumą.

Trzymam za ciebie kciuki.

niedziela, 16 października 2016

Karuzela


Stała na środku tego czegoś, co nazywają wesołym miasteczkiem. Trudno jednoznacznie powiedzieć, czy było wesołe, czy nie. Na pewno ciekawe. Zjawiskowe na swój sposób. Z jednej strony gabinet luster, krzywych zwierciadeł, z drugiej jaskinia grozy, z innej kolejka bez zahamowań.

Stała na środku. Stare zabezpieczenia już dawno nie spełniały swojej roli. Atrapa na potrzeby zasad. Mimo tego ustawiała się do niej kolejka. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że bilety darmowe nie obowiązywały. Tutaj płaciło się słoną cenę. Bez wydawania reszty, bo nikt nie rozmienia życia na drobne.

Chętni zajmowali miejsca. Czasami rozgrywali bitwę na łokcie o to, które krzesełko będzie ich. Och, jak my to dobrze znamy! Kiedy wydawało się, że zaraz ruszy, nagle wpadał jakiś spóźnialski. Ku morderczym spojrzeniom pozostałych. Ku ogromnej uciesze własnej. Biedak, nie wiedział, że na wstępie wiele stracił. Jazda polegała na przemieszczaniu się góra - dół przy jednoczesnym wirowaniu. Taniec derwisza się nie umywa. Niektórzy krzyczeli z zachwytu, inni kurczowo trzymali się zabezpieczenia z zimnego metalu. Przymykali oczy. Byli też tacy, którym robiło się niedobrze. Mdłości, zawroty głowy, ściśnięty żołądek. Pamiętasz to, prawda?

Góra - dół. Dół - góra. Wirowanie na krawędzi. Przekraczanie granicy pomiędzy jawą a snem. Skrzypienie brawurowej konstrukcji. Tandetna muzyka lunaparku. Będę rzygać. O nie, przepraszam bardzo, mówi się "wymiotować". Ą, ę na potrzeby chwili. Wolałabym "zwracać". Tylko nikt nie przyjmuje.Towar przymierzony równa się towarowi użytemu. Życie przeżywane równa się zarzynanemu. Nie ma zwrotów z racji napsutej krwi. Wymiana też nie wchodzi w grę. Gra trwa. To nic, że nie warta świeczki. Płomień liże otwarte rany. Karuzela się toczy. Znaczy się kręci. Na zakręcie też.

Koniec przejażdżki. Serce wali jak oszalałe. Mózg eksploduje milionem wrażeń. Zdarzeń. Wróć! Nie wracaj! Stój! Idź! Biegnij! Żyj.

Stoi na środku. Skrzypi złowieszczo przy podmuchach wiatru.  Kusi zabawą, a tak naprawdę jest upiorna. Rodem z miasteczka Twin Peaks. Pamiętasz? Podwójna rzeczywistość. Góra - dół. Dół - góra. Co pomiędzy? Zawieszenie. Unoszenie. Wznoszenie. Opadanie. Powiek. Rąk. Gniewu. Bezsilności. Nic nie zależy od nikogo. Siła. Grawitacja. Lewitacja.

Karuzela. Wsiadasz? Za dużego wyboru nie masz. Żeton już oddany. Trzymaj się. Zawsze trzymaj. Trzymaj. Tylko. Aż.


piątek, 14 października 2016

Kiedy się dziwić przestanę...



"Kiedy się dziwić przestanę Będzie po mnie" - to fragment jednego z tekstów Jonasza Kofty. Miłośniczką jego wierszy i piosenek jestem od lat. Od kilku dni powtarzam sobie w głowie jak mantrę te dwa wersy. Są pozytywne. W szerokim zakresie pojmowania tego, co pozytywne. Dziwić się. Być zaskakiwanym. Jak zwał, tak zwał, lubię się dziwić.

Nie mam za wiele czasu tylko dla siebie. Najczęściej wykonuję kilka czynności jednocześnie. Nie wyskoczę z koleżanką na kawę, herbatę, czy na cokolwiek. Jedyny czas, gdy mogę pozwolić sobie choćby na tzw. babskie gadanie, to przerwa w szkole, o ile oczywiście nie ma dyżuru (co też rzadko się zdarza). Mimo bycia introwertykiem, lubię obserwować ludzi. Patrzeć, oglądać, słuchać. Czasami mam wrażenie, że życie to takie reality show. Dosłownie. Przedstawienie. Trochę zalatuje Szekspirem, wiecie "Świat jest teatrem, aktorami ludzie". Lubię być widzem z dobrym miejscem.

Obserwuję zatem. Ludzi przypadkowych i tych mniej przypadkowych. Na ławce, w sklepie, podczas spaceru, w sieci. Słucham urwanych rozmów. Od czasu do czasu przejrzę czyjś profil na facebooku. Tak, przyznaję się do tego otwarcie. Z fragmentów układam puzzle, historie, bajki,... dziwię się. Nie chcę, by było po mnie.

Co mnie dziwi? Ty, on, ona i oni też. Nie, to nie tylko zaimki.

Ty. I Ty często też. Lubisz oceniać. Widać to w przelotnym spojrzeniu. Taksowaniu wzrokiem. Nie musisz nic mówić, chociaż najczęściej i tak to robisz. Zdarza się, że ukrywasz to w podtekstach. Widzisz, albo robisz to niezbyt inteligentnie i dajesz się szybko przejrzeć, albo wprost przeciwnie - jesteś genialnie inteligentnym człowiekiem i chodzi Ci właśnie o to, by podtekst dotarł do odbiorcy. No wiesz, Ty wiesz, on wie. Oboje spotkacie się lub nie w jednym punkcie myślenia. Dziwi mnie to. Ludzie tak bardzo lubią utrudniać sobie życie. Na własne żądanie, zawołanie, spojrzenie, na...słowo. Kiedy się dziwić przestanę...

On. Jest bystry lub nie. To czytacz umysłu albo bierny odtwarzacz. Czytacz jest kreatywny. Rozmowa z nim staje się przyjemnością, rześką gimnastyką umysłu, nawet mimo odmiennych poglądów. Odtwarzacz denerwuje schematami i brakiem samodzielności w myśleniu. Powtarza zasłyszane slogany, hasła. Łatwo nim manipulować na wielu płaszczyznach. Przyparty do muru nie umie znaleźć argumentu. Nie wie nawet, co to jest. Wolę typ pierwszy. Ma inteligentne spojrzenie. Typ drugi w spojrzeniu ukrywa...fanatyzm. Obaj groźni. Z kompletnie odmiennych powodów. Dziwi mnie to, że oni nigdy nie spotkają się w jednym punkcie, mimo że ich drogi przecinają się wiele razy. Kiedy się dziwić przestanę...

Ona. Bywa wariatką. Jak ja lubię szaleńców! Porywa się z motyką na słońce i najlepsze jest to, że czasem się jej udaje. Siłaczka. Aktorka w roli głównej w swoim przedstawieniu. Inna ona jest bierna. Nie chce jej się nawet rozsuwać zasłon rano. Popada w depresję. Życie okazało się dla niej gorzką pigułką. Trzecia ona to idealistka. Świat jest piękny. Och! Ach! Ludzie cudowni! Pigułka optymizmu zażywana rano działa cuda. Dziwi mnie to, że wszystkie one to często ta sama osoba. Kiedy się dziwić przestanę...

Oni. Są wszędzie. Trzymają się za ręce lub walczą rękoma. Patrzą sobie w oczy. Miłośnie lub morderczo. Rzucają słowa. W twarz. Na wiatr. W serce. Ich rozmowy tworzą szum. Szum, którego do czasu do czasu słucham. Tam dwa zdania, tam mniej, a tam więcej. Lubię słuchać. Dźwięki, gesty, spojrzenia. Czasem to wszystko przemyka pod ścianą jak cień, a czasem rozpycha się łokciami. Do przodu. Do przodu! DO PRZODU! Niektórzy są wyblakli jak na starych zdjęciach. Miewają blade tęczówki. Inni wyraziści. Soczyste kolory, kontrasty. Jeszcze inni pstrokaci jak z taniego kabaretu. Dziwi mnie to, że wszyscy są ludźmi. Że wszyscy jesteśmy ludźmi. Kiedy się dziwić przestanę...

Obserwuję. Słucham. Myślę. Dziwię się. Kiedyś zapisywałam ciekawe zasłyszane zdania. Miałam mnóstwo małych karteczek. Teraz mam mnóstwo myśli. Jeszcze więcej zdziwień. W jednej chwili mieszają się różne historie, spotykają różne osoby. W ciągu lat budują się relacje między ludźmi, w ciągu kilku sekund ci sami ludzie potrafią je zburzyć i zniszczyć. Inni z kolei w jednej chwili stają się człowiekiem. Co to znaczy? Ty wiesz. Ty też. On. Ona. Oni. A ja? Ja,... cóż, "Kiedy się dziwić przestanę Będzie po mnie", więc pozwól mi od czasu do czasu być zdziwionym obserwatorem. Później na swojej pięciolinii wymaluję nuty o różnych wartościach emocji. Może zdarzy się, że będziesz krzyżykiem i podniesiesz odrobinkę tonację albo bemolem i opadnę. Czasem to będzie forte, a czasem piano. Ważne jest to, że w efekcie powstaje cały czas moja kompozycja zwana życiem. Kiedyś, dawno temu, uczyłam się podstaw gry na pianinie. Wiesz, co pamiętam?  Zdziwienie. Nie zawsze wychodzi tak, jakby się chciało. Najczęściej kończy się improwizacją, ale... miłość do muzyki pozostaje. Do życia tym bardziej. Podziw.

Kiedy się dziwić przestanę...


niedziela, 9 października 2016

Szkolenia - wolne miejsca!



Nie nadaję się do udziału w szkoleniach coachingowych, o czym już zresztą wcześniej pisałam. Okazuje się bowiem, że za szybko przejrzałam technikę trenera i bezczelnie wytknęłam błędy jego założeń. W efekcie poprosił mnie, bym już na kolejnych częściach warsztatów się nie pojawiała, bo... Cytat: "Pani to wszystko rozumie, podarujmy czas innym. Kiedy pani jest, oni nie mają szans dojrzeć". Spławiono mnie. Tak, tak, to też przejrzałam. Niewygodnych interlokutorów się eliminuje. Ale! Doceniam, że zrobiono to w bardzo dyplomatyczny sposób. Brawo! Trochę jednak żałuję. Miałam znakomitą zabawę intelektualną w ściganiu się na myśli. Wymiana zdań też była przednia. Podejrzewam tylko, że podobne odczucia były jednostronne, czyli tak czułam ja, coach niekoniecznie.

Szczerze powiedziawszy, to widzę ogromną niszę na rynku, jeśli chodzi o podobne pranie mózgu. Nie wiem, czy ludzie tak lubią dawać sobie wciskać różne rzeczy, czy tego potrzebują, a może faktycznie ktoś musi im pomagać w odkrywaniu własnej siły, wskazywaniu kierunku i takie tam podobne dyrdymały. Nie mam nic do szkoleń. Są potrzebne. Sama z nich bardzo często korzystam. Kto pracuje w szkole, wie, o czym mówię. Lubię się uczyć, poszerzać horyzonty, rozwijać się i nie stać w miejscu. Drażni mnie tylko nagła moda na techniki perswazji, sięganie do trików z pogranicza psychologii i socjotechniki. Niezbyt to przypada mi do gustu. Chwilami mam wrażenie, że traktuje się człowieka tak, jakby sam nie umiał myśleć. Słownictwo o działaniu podprogowym, próba kierowania myślami. Nie dla mnie. Moje myśli są nieuczesane, nie do wygładzenia, nie do prowadzenia na postronku. Prawdopodobnie też mój negatywny stosunek do tak prowadzonych warsztatów oraz szkoleń wynika  z faktu, że ja znam wyżej wymienione techniki i wiem, czego się po nich spodziewać. Element zaskoczenia nie istnieje. Efektu "wow" nie ma, Ameryki nie odkryję.

Do tej pory nie znalazłam chętnego do założenia spółki z ograniczoną odpowiedzialnością za słowa. Mój Poradnik (Bezradnik) codziennie rozrasta się o kolejne rozdziały. Interes wydawniczy jednak uwiądł. Ilość egzemplarzy ograniczona, a właściwie żadna, zmusza mnie zatem do szukania innego pomysłu na siebie. Skoro znalazłam niszę... Myślę nad cyklem szkoleń dla spragnionych... myślenia. Od razu na wstępie uprzedzam, czasami może boleć. Zwłaszcza uświadomienie sobie rzeczy trudnych. Nie gwarantuję znieczulenia, zresztą NFZ też, więc warto przygotować się na zaciskanie zębów, a już na pewno przygryzanie języka. Tematyka szkoleń? Do wyboru, do koloru. Nie, no dobra, z kolorami przesadziłam, ale fajnie brzmi. Proponuję:

Jak żyć i nie zwariować?
Szkolenie przeznaczone dla osób na krawędzi równowagi emocjonalnej, tudzież pomieszania zmysłów. Problematyka bardzo aktualna, zważywszy na to, co funduje nam codziennie arena polityczna. Po odbyciu cyklu warsztatów powinieneś umieć odróżniać ziarno od plew, złoto od g*wna itp. Gwarantuję także możliwość spotkania z innymi szaleńcami oraz wymianę doświadczeń, co zaowocuje na pewno trochę błazenadą, a finalnie tumiwisizmem.

Jak nie dać sobie zrobić papki z mózgu?*
Gwiazdka przy tytule szkolenia oznacza, że nie jest ono przeznaczone dla wszystkich. Niestety, ale skorzystać mogą tylko ci, którzy mózg posiadają. Wiem, wiem, może być kłopot z zebraniem grupy. Jeśli jednak należysz do wybrańców, spodziewaj się po warsztatach nauki samodzielnego myślenia. Będzie to ciężka praca, pot, krew i łzy. Efekt natomiast przejdzie najśmielsze oczekiwania. Przestaniesz oglądać telewizję, sam nauczysz się oceniać rzeczywistość i nie pozwolisz, by pseudosocrealistyczne hasła wżerały Ci się w myśli. Będziesz zabierał głos nawet wtedy, gdy nie będzie to pożądane. Bardzo często zyskasz wielu wrogów, przyjaciele się odwrócą. Słowa będą wyprzedzały myśli, urządzą z nimi wyścig, a zwycięzca będzie jeden - Ty. Przegrany też oczywiście jeden. Tak, brawo! Chodzi o Ciebie.

Jak przetrwać?
Jeśli myślisz, że to survival, to nie do końca jesteś w błędzie. Szkolenie przeznaczone dla tych, którzy nie radzą sobie z fizycznymi aspektami codzienności. Adepci mogą spodziewać się lekcji księgowości swoich budżetów. Udowodnię Ci, że wcale nie zarabiasz mało. Ty nie umiesz racjonalnie wydawać! Po szkoleniu okaże się, że wiele rzeczy jest Ci niepotrzebne, jeść też nie musisz za wiele. Dodatkowym bonusem będzie zatem dieta, której efekty przejdą najśmielsze oczekiwania. Odzyskasz harmonię pomiędzy popytem a podażą swojego jestestwa. Zaznaczam jednak, że nie każdy chętny jest w stanie szkolenie ukończyć. Na tych, którym się uda, czeka order z ziemniaka oraz gratulacje od mistrza, czyli mnie.

Jak zaplanować dzień?
Tracisz za dużo czasu? Nie umiesz układać harmonogramu swoich zajęć? To szkolenie jest dla Ciebie wymarzone. W krótkim czasie (!) przekażę Ci podstawy logistyki. Nauczysz się, że sztuka planowania to podstawa. Jako efekt końcowy zauważysz, jak łatwo można wpisać w grafik dwudziestoczterogodzinnej doby dwadzieścia pięć godzin różnych zajęć. Naprawdę! Niemożliwe? E tam, gadanie. Spróbuj. Ryzykujesz co najwyżej stratę czasu, ale do tego jesteś przecież przyzwyczajony.

Jak podążać za pasją?
Cykl warsztatów dla idealistów i marzycieli. Jeśli jesteś twardo stąpającym po ziemi racjonalistą, możesz się rozczarować. Od razu zastrzegam - kosztów nie zwracam! Jeśli jednak z jakiegoś powodu potrzebujesz podążania w szarym świecie za choćby najmniejszym kolorem, to właśnie jest szkolenie dla Ciebie. Mogę pokazać Ci tęczę tam, gdzie ołowiane niebo. Mogę pozwolić Ci dotknąć strun, które wygrywają sens. Mogę także zagrać dźwięki, jakich do tej pory nie słyszałeś. Warunek jest tylko taki: otwarte oczy i uszy oraz wyciągnięte dłonie. Niewidomi i głusi absolutnie nie są dyskryminowani. Oni więcej "widzą" i "słyszą".

Jak się porozumiewać?
Umiejętności interpersonalne dzisiaj to podstawa. Szkolenie skierowane do każdego, kto ma problem z wyrażaniem siebie. Nie, nie jestem alfą i omegą w tej tematyce, ale znam wiele trików ułatwiających życie. Po cyklu warsztatów będziesz odczytywał spojrzenia, mowę ciała, a słowa... Cóż, za słowa nie biorę odpowiedzialności.

Tak wygląda wstępny folder moich szkoleń. Tematyka może zostać jednak dopasowana indywidualnie do potrzeb grupy, a nawet jednostki. Gwarantuję nieprofesjonalny profesjonalizm. Nie będę Ci wmawiać, że sam wiesz wszystko, bo to g*wno prawda. Ja też nie wiem wszystkiego. Ba! Częściej nawet nie wiem, niż wiem. Nie obiecuję medytacji, jogi i innych technik relaksacyjnych. Jeśli żyjesz, to wiesz, że nie tak łatwo. Cennik? Elastyczny. Dopasowany do możliwości lub nie klienta. Gwarancja konkurencyjności: nikt nie będzie Ci nadskakiwał, przytakiwał, właził w cztery litery. Więcej informacji można uzyskać obserwując życie. Do zobaczenia!


piątek, 7 października 2016

Wyjątkowość



Dzisiaj opowiem wam o miejscu innym niż te, które przeciętny człowiek widuje codziennie. Miejscu, w którym nie liczy się wieczna pogoń nie wiadomo za czym, wyścig szczurów nie istnieje, ale za to jest radość. Wszechobecna. Wszechmocna.

J. ma opinię Poradni Psychologiczno - Pedagogicznej, a w niej  decyzję o konieczności zajęć wczesnego wspomagania rozwoju. Są to dwie godziny tygodniowo - integracja sensoryczna i rehabilitacja ruchowa. Wwr J. realizuje w Zespole Szkół Specjalnych. Miejsce wybrałam z pełną świadomością. Wiem, że pracują tam ludzie bez zbędnych uprzedzeń, otwarci na drugą osobę. Ludzie, którzy w swoim życiu zawodowym mieli do czynienia z mnóstwem niesprawiedliwości, takiej zwykłej - życiowej, a jednocześnie stykają się z ogromem radości, uśmiechu i szczęścia.

Gdy J. ma zajęcia, przeważnie czekam pod drzwiami. W tamtym roku było to nie do pomyślenia. Trzeba było z nim zostawać, aby nie płakał. Teraz obudziła się w nim większa ciekawość życia. Dokładniej obserwuje. Świadomie doznaje. Jeszcze więcej rozumie. Wie, że siedzę na ławce za drzwiami i po zajęciach go przytulę, zabiorę do domu.

Siedzę na ławce. Mam godzinę, by uporządkować myśli. Poobserwować. Uwielbiam obserwować ludzi. Ich zachowania. Czasami mimowolnie podsłuchuję. Wiem, wiem, nieładnie, oj, nieładnie. Tylko że... Z urwanych strzępków zasłyszanych rozmów buduję sobie obrazy spotkanych (nie)przypadkiem osób. Lubię to robić. Zdarza się, że tworzę później w głowie wymyślone historie, piszę bajki na potrzeby swoich chwil i ukojenie różnego rodzaju bólu. Autoterapia. Jak zwał, tak zwał, ważne, że lżej się żyje.

Szkoła dla dzieci wyjątkowych. Już na pierwszy rzut oka widać tę wyjątkowość. W rysach twarzy, rozbieganych spojrzeniach, roześmianych oczach. Radość jest tak naturalna jak oddychanie. Jest przerwa. Dziewczynka z małogłowiem nieporadnie biegnie przywitać się z woźną. Przytula ją. Dwóch chłopców, jeden widoczny ZD, drugi na wózku, przybijają sobie w korytarzu "piątki". Inny chłopiec nie mówi, zaaparatowany, więc jakieś dźwięki do niego docierają. Miga w stronę nauczycielki na dyżurze. Ona odpowiada uśmiechem i wykonuje jakiś gest. Nie rozumiem ich, nie znam języka migowego. Przyznaję, że czuję się z tym źle. Chciałabym...podsłuchać. Dziewczynki siedzące blisko mnie rozmawiają o zawodach sportowych w szkole. Cieszą się z nich. Widzę, jak do toalety opiekunka  przyprowadza troje dzieci. Siedzi z dwojgiem na korytarzu, gdy jedno jest w środku Słyszę rozmowę. Chłopiec mówi, że lubi zadania domowe. Zawsze odrabia je z nim mama. On lubi ten czas. Drugi chwali się, że zna już wszystkie litery (ma na oko z 10 lat) i czyta sylabami. Kobieta chwali go, klepie po ramieniu, dodaje, że teraz to już pójdzie z górki.  Dzwonek. Dzieci wracają małymi grupkami do klas. Jeden z chłopców kieruje się w stronę drzwi. Łapie za klamkę. Woźna jest szybsza. Śmieją się razem, podobno chłopiec wycina taki numer codziennie. Jak sam twierdzi,... kocha wolność. Co by nie było, nie zawsze jest tak pięknie. Od czasu do czasu na korytarzu słychać słowa, od których uszy więdną. Nikt nie krzyczy. Dyżurująca nauczycielka wskazuje na bluzgającego i pokazuje palec na ustach. On kiwa głową na znak, że rozumie i też przykłada palec do ust. "Ciiii" - widocznie taka umowa. Za chwilę ktoś szarpie się z innym kimś. Wkracza dorosły. Rozdziela. Sadza na dwóch odległych od siebie ławkach. Delikwenci spoglądają wrogo na siebie, a po kilku minutach zapominają, dlaczego się bili i bawią się razem resorakami.

Ktoś zapyta, co tam takiego wyjątkowego? Nie wiem. Trudno to nawet nazwać. Atmosfera jest inna. Inna niż niż taka, jaką znamy z codziennego życia. Tam nikt z nikim się nie ściga. Uczniowie osiągają to, do czego są zdolni. Kątem oka obserwuję rodziców, którzy przyprowadzają dzieci. Wielu z nich to na pewno wychowankowie podobnych szkół, z pogranicza upośledzenia umysłowego, a nawet z nim. Przychodzą też ci z popularnie zwanej normy intelektualnej, tacy jak Ty, czy ja. Przyprowadzają dzieci, popychają na wózku, przynoszą na rękach. Na ich twarzach maluje się radość. Dają buziaki mówiąc "Do zobaczenia". Oczy śmieją się do dzieci wyrażając miłość. Bezwarunkową. Akceptacja. Chyba o to w tym wszystkim chodzi. Akceptacja daje szczęście. Działa w każdą stronę. Akceptacja siebie. Akceptacja swoich ograniczeń. Akceptacja swego dziecka, które nie służy do zaspokajania ambicji i oczekiwań rodzica. Dziecka, które trzeba wspierać, bardzo często wszechstronnie, aby mogło sobie poradzić w życiu tak bardzo, jak tylko będzie w stanie.

Przypomniałam sobie wiersz Jana Twardowskiego "Do moich uczniów". Jeden cytat jest wyjątkowy: "Bez was świeczki gasną i nie ma żyć  dla kogo".

Dla tych, którzy nie znają całego wiersza, przytaczam poniżej.

Do moich uczniów

ksiądz Jan Twardowski

Uczniowie moi, uczenniczki drogie,
ze szkół dla umysłowo niedorozwiniętych,
com wam uczył lat kilka, stracił nerwy swoje,
i wam niechaj poświęcę kilka wspomnień świetych.

Jurku, z buzią otwartą, dorosły głuptasie-
gdzie się teraz podziewasz, w jakim obcym tłumie -
czy ci znów dokuczają na pauzie i w klasie -
i kto twe smutne oczy nareszcie zrozumie.

Janko Kosiarska z rączkami sztywnymi,
z noskiem co się tak uparł, że został króciutki -
za oknem wiatr czerwcowy z pannami ładnymi -
a tobie kto daruje choć uśmiech malutki.

Pamiętasz tamta lekcję, gdym o niebie mówi,
te łzy co w okularach na religii stają -
właśnie o robotnikach myślałem z winnicy,
co wołali na dworze - nikt nas nie chce nająć.

Janku bez nogi prawej, z duszą pod rzęsami -
grubasku i jąkało - osowiały, niemy -
Zosiu coś wcześnie zmarła, aby nóżki krzywe
szybko okryć żałobnym cieniem chryzantemy.

Wojtku wiecznie płaczący i ty coś po sznurze
drapał się, by mi ukraść parasol, łobuzie -
Pawełku z wodą w głowie i ty niewdzięczniku
coś mi żaby położył na szkolnym dzienniku.

Czekam na was, najdrożsi, z każdą pierwszą gwiazdką -
ze srebrem betlejemskim co w pudełkach świeci -
z barankiem wielkanocnym. - Bez was świeczki gasną -
i nie ma żyć dla kogo.
Ten od głupich dzieci. 

poniedziałek, 3 października 2016

Hipokryzja



Przeprowadzono dzisiaj na mnie atak. Słowny. A nie dalej niż wczoraj szukałam kogoś do założenia spółki z ograniczoną odpowiedzialnością za... słowa. I co? Nikt się nie zgłosił, ktoś mój pomysł skradł, a na domiar złego spróbował zastosować wykładnię "kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie" i mnie się dostało. Bardzo dziękuję. Serio. Przynajmniej uświadomiłam sobie, że mieczy u mnie dostatek. Na cięte riposty zawsze mnie stać. Nadal reaguję emocjami na trudne tematy i czasami "muszę, bo się uduszę". Nie jest zatem ze mną tak źle. Żyję. Czuję. Myślę.

Ktoś zarzucił mi hipokryzję, bo popieram kobiety broniące swoich praw, a jestem mamą nieuleczalnie chorych dzieci, w tym jednego z niepełnosprawnością. W pierwszej chwili poczułam się, jakby mi ktoś w mordę, za przeproszeniem, dał. Potrzebowałam kilku sekund, aby pojąć, czy to czasem nie żart. Nie. Mój inteligentny interlokutor płci żeńskiej wyglądał chorobliwie poważnie. Poważnie? Przyznam się, bez bicia, w środku obudziła się we mnie furia. To było poważne. Zawrzałam. Oczywiście padły słowa, które błyskawicznie stały się wytworem emocji. Po wyrzuceniu  ich z siebie w sposób bezpośredni, aczkolwiek bardzo grzeczny (starałam się!), poczułam niesamowite katharsis. Mam tę moc!

Drogi czytaczu moich myśli, dzieci to najlepsze, co mnie w życiu spotkało. Kocham je bezwarunkowo. Nigdy nie żałowałam, że są. Tak, do Twojej wiadomości, umiem im spojrzeć w twarz i powiedzieć teraz, czy też za parę lat, że popieram czarny protest. Nie popieram aborcji dla własnego widzimisię. Powtarzam do znudzenia, że w sytuacjach skrajnych każdy musi mieć prawo wyboru. Dzisiaj całkowity zakaz aborcji. Jutro in vitro. Pojutrze antykoncepcji. W niedalekiej przyszłości może konkubinatów? Gradacja "pomysłów" przeraża. Wiesz, co mnie jeszcze przeraża? Że są tacy, którzy dają się nabrać. Są ludzie, którym można wcisnąć każdy kit zasłaniając się odniesieniami do wiary.

Przez moją tablicę na facebooku przewijają się co jakiś czas udostępniane memy znajomych, którzy są obrońcami życia ponad wszystko. Co widzę? Malutkie dziecko w łonie matki, do którego zbliżają się wielkie nożyce. Za chwilę inny maluszek krzyczy "Mamo, nie!". Matko, córko i wszyscy synowie razem wzięci, toż to demagogia w czystej postaci! Od razu mam konotacje z hasłami socrealistycznymi. Wtedy też robiono ludziom z mózgu siano. Dzisiaj różnica polega na tym, takie moje wrażenie, że niektórzy z tym sianem się już rodzą.

Dziecko z wadą letalną będzie umierało w cierpieniu. To nieprawda, że każde odejdzie z tego świata w kilka godzin. Bywa, że trwa to miesiącami. W imię obrony życia funduje się maleństwu cierpienie, a rodzicom traumę. Wielki ból nie do opisania. Jeśli nie uniosą ciężaru i malucha zostawią, dostają w pakiecie wyrzuty sumienia.

Gwałt. Ten na ciele to pikuś w porównaniu z tym, co zrobiono z umysłem. Kazać urodzić dziecko pochodzące z gwałtu to  sku*wysyństwo. Sadyzm w najczystszej postaci. Zostawić? Dobre sobie. Wiem, jak wygląda życie dzieci z placówek. Uczę takie. Ciekawi mnie tylko, czy jeden z drugim, jedna z drugą, pomyśleliście o wychowankach ośrodków dla dzieci niepełnosprawnych intelektualnie. Temat gwałtu to tam tabu, a dziwnym zbiegiem okoliczności tym dziewczynkom od czasu do czasu rosną brzuchy. Nie, nie z przejedzenia. Szlag mnie trafia, gdy słyszę, jak to dwunastolatka może okazać się świetną mamą. Zgoda. Dla lalek.

Tuż za całkowitym zakazem aborcji idzie zakaz in vitro, może antykoncepcji. Widzisz drogi czytaczu, wiem, co znaczy walczyć latami o ciążę. Wiem, jak ogromne potrafi być pragnienie dziecka. Wycie w poduszkę  z bezsilności nie równa się wyciu do księżyca. Rozumiem zwolenników in vitro, bo promowana przez katolików naprotechnologia nie jest dla każdego. Wiem, co to ciąża zagrożona. Mam też pojęcie, co oznacza życie w tym kraju z dzieckiem chorym i niepełnosprawnym. Dotykam tej rzeczywistości codziennie. O czym marzę? By móc się nie martwić. By nie liczyć na pomoc osób trzecich. Myślisz, że to łatwe? Przychodzi taki moment, gdy czujesz się do tego stopnia upokorzony proszeniem, że łapiesz depresję. Nadal odczuwam niezręczność, gdy ktoś finansowo wspiera J. Bo co ja mogę? Podziękować. Są chwile, gdy rodzic dziecka niepełnosprawnego spada ze swojej drabiny. Najpierw wysyła apele do fundacji, szuka wsparcia  w dużych firmach. Później prosi osoby fizyczne: ciebie, jego, ją. To ostatnie sprawia, że czuję się jak...łach.  Taki totalny śmieć. I chociaż wiem, że to dla dobra mego dziecka, to tak mi z tym źle. Łatwiej mi, gdy ludzie już nie pytają, czego J. potrzebuje, tylko sami widzą i ewentualnie próbują zrobić miłą niespodziankę. Nie tak to jednak powinno być. Podejrzewam, że sytuacja może mnie zmusić do ostateczności, a wtedy już nie spojrzę w twarz. Sobie.

Drogi czytaczu, solidaryzuję się z kobietami. Ich prawami. Nie jestem jakąś tam zagorzałą feministką, ale wiele z ideologii feministycznej jest mi bliskie. Mamy prawo do szacunku, prawo do decydowania o swoim zdrowiu. Prawo do życia w zgodzie ze sobą. Wiara w Boga nie ma z tym nic wspólnego. Jeśli mamy postępować zgodnie z jej myślą, to przypominam - każdy z nas ma sumienie. Jedyny sąd wtedy, to ten ostateczny.