wtorek, 29 listopada 2016

Poniżej morza



Na początku czujesz niepokój. Ot, takie tam kołatanie serca, lekkie podenerwowanie. Czasami zadrżą ręce i coś z nich wypadnie, ale bez przesady. Ból głowy. O! Tak, często boli głowa. Paracetamol, ibuprofen, kodeina. Zmęczenie. To na pewno zmęczenie. Tak zwykle to tłumaczysz.

Niepokój narasta. Ból głowy nie ustaje. Żadne środki nie przynoszą ulgi. Migrena. Tyle się o niej mówi. Na bank migrena! Przecież pogoda ciągle się zmienia. Z tygodnia na tydzień inna. Ręce drżą bardziej, serce kołacze mocniej, kręci się w głowie. To musi być migrena.

Którejś nocy, leżąc w ciemności i goniąc uwolnione myśli, zdajesz sobie sprawę z tego, że nie śpisz. Ile to już? Tydzień? Dwa? Trochę więcej. Wstajesz. Herbata. Książka. Prasowanie. W bloku naprzeciwko w jednym oknie też złowieszczo świeci się lampa. Czyli ktoś też nie śpi. Herbata. Kolejna. Kawa. Czwarta nad ranem. Za chwilę szósta. Pora wstawać. W głowie pulsuje ból. Kręci się. Świat. Karuzela. Ręce drżą. Kawy! Szybko.

Któregoś ranka czujesz niemoc. Bolą nawet końcówki włosów. Paznokcie. Rzęsy. Powieki są takie ciężkie. Nie chce się. Nic. Zero. Mechaniczne czynności uświadamiają, że to nie ma sensu. Fabryka rzeczywistości.

Nie czujesz głodu. Bułka zjedzona rano wystarcza do wieczora, a czasem do kolejnego ranka. Kawa. Filiżanki. Kubki. Litry. Hektolitry. Jedyne kalorie. Zastanawiasz się nad opatentowaniem diety cud. Kilka kilogramów w kilka dni. Czy jak tak dalej pójdzie, to...znikniesz? Czy da się zniknąć świat?

No dobra. Jednak masz problem. To nie tylko zmęczenie. Migrena może i jest modna, ale nie da się na nią zrzucić wszystkiego. Na pewno nie zrzucone kilogramy. Za dużo ich. Za dużo. Dużo. Za. Ich.

Pozory. W końcu ktoś to wymyślił, aby móc je stwarzać. Pozornie twardy człowiek jesteś. No wiesz, taki ze stali, z marmuru, bij - nie zabij. Co nie zabije, to wzmocni i inne podobne farmazony. Dasz radę. No ba! Każdy to powtarza. Podziwia. Wow! Czujesz zażenowanie, bo wszystko to wielka mistyfikacja. Jaki marmur? Jaka stal? Człowieka można zniszczyć, ale nie można pokonać. Tere, fere! Rozpadasz się w środku na milion kawałków, podczas gdy inni podziwiają siłę. Żenada. Błazenada. Cyrk. Jesteś klaunem w roli głównej. Przerysowany makijaż skrywa rzeczywistość.

Któregoś dnia czara się przelewa. Wiesz, że musisz, ale... nie możesz. Nie tym razem. Boli. Dusza. Tęsknisz za morzem. Szumem fal, a nie setek myśli na minutę. Piaskiem. To nic, że nie umiesz pływać i już pewnie nigdy się tego nie nauczysz. Brakuje wydm. Sztormu na morzu, a nie w środku. Zapachu soli. Smaku wilgoci. Zamki na piasku. Gładzisz w pamięci każdą drobinę.

Jesteś w tak zwanym stanie poniżej morza. Nie chcesz nazywać rzeczy po imieniu, bo się wstydzisz. Słabości. Bycia tylko człowiekiem. Mama powinna być ostoją. Musisz pokazać dzieciom, że nic nie złamie rodziny. Choroba? Niepełnosprawność? Strach? No proszę Cię! Jesteś mamą! Musisz. Masz. Trzeba. Zawsze. Jak zawsze.

Któregoś dnia pęka niebo. Nie wystarcza muzyka. Kawa się kończy. Ręce zarażają drżeniem ciało. Wpadłaś. Spadłaś. Depresja. Tak ktoś inny to nazwał. Do morza coraz dalej. No dobra, jest problem.

Rozmowy. Godziny. Minuty. Sekundy. Dużo rozmów. To nieprawda, że trzeba być tylko silnym. Nie? Nie. Doktor od składania dusz zna się na rzeczy i stosuje socjotechniki. Niby o tym wiesz, a jednak ta gadka uspokaja. Lubisz od czasu do czasu pospierać się z nim na temat życia. Masz prawo drżeć. Masz prawo się bać. Masz. Prawo. Nikt nie może oczekiwać, że będziesz ze stali. Czyli nie da się zniknąć świata? Nie. Mimo wszystko jest...piękny. Coś na wyciszenie. Nie może otępiać, bo musisz mieć przytomność i jasność umysłu. Ręce przestają drżeć. Serce kołacze zdecydowanie rzadziej. Sen... nadal nie przychodzi, ale nocą uczysz się godzić z dniem. Czasem zjadasz coś więcej niż bułkę. Częściej się rozpogadzasz i dostrzegasz, że faktycznie łzy śmieją się, kiedy są za duże.

Jeśli chcesz sprawić, by ktoś był jeszcze  dalej od morza, to wmawiaj mu, że MUSI mieć siłę, MUSI dać radę, MUSI się pozbierać. Myślisz, że to działa? Tak, jak płachta na byka. Sprawi, że owszem, bliżej wody ten ktoś będzie, ale po to, by w niej utonąć.

Przez ostatnie dwa lata moje "ja" jest na karuzeli. Raz kręci się do utraty tchu z wypiekami na policzkach od emocji. Innym razem opada, a metalowe łańcuszki skrzypią raniąc uszy. Nauczyłam się, że nic tak naprawdę nie jest nam dane na zawsze. Życie lubi śmiać się ludziom w twarz, gdy tylko czynią plany. Depresja. Oddala od morza. Schodzi do najczarniejszych zakamarków myśli. Nie wolno jej spuścić ze smyczy. Nie wolno myśleć, że przecież dasz radę. Zawsze. Jak zawsze. Nie.

Co mi pomogło? Klepanie po plecach jest miłe. Wmawianie, że jestem silna też, chociaż czasem czuję się z tym podle. Jak oszustka. Najbardziej oszukuję wtedy siebie. Wsparcie? Bardzo ważna sprawa, jednak to nie sprawi, że problemy znikną. Największym lekarstwem jest świadomość. Tego, że mamy problem, a depresja to nie taki nowy trend i trzeba szukać fachowej pomocy. Świadomość jednak przede wszystkim tego, że samo uzmysłowienie sobie słabości jest naszą największą siłą.

niedziela, 27 listopada 2016

Majorka w listopadzie - z dedykacją



Majorka w listopadzie. Niedługo minie 20 lat. Czasami mam wrażenie, że to zamierzchła przeszłość. Za chwilę wydaje mi się, że to było wczoraj.

Żyjemy w biegu. Takie czasy - ktoś powie. To konieczne - doda inny. Tak. Zdecydowanie. Niestety. Dzień spada za dniem z kalendarza w rytm kół lokomotywy. Tak to, no tak to, no tak. Coraz szybciej. Szybciej. Prędzej. Do przodu mknie. Cel? Czy to ważne? Byle do przodu. Coraz szybciej. Szybciej. Prędzej.

Zapomniałam. Nie pamiętam o czym. Nie wpisałam w terminarz ani w komórce nie ustawiłam przypomnienia. Chodzi mi jednak po głowie, że o czymś zapomniałam. Chciałoby się zaśpiewać po cichu Niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam. Poproszę o stację z widokiem na czas. Niebo z widokiem na raj.

W kieszeni znajduję paragony. Dalej mam niewytłumaczalne skłonności upychania ich wszędzie. Kieszenie. Torebka. Szuflada. Historia. Pewnych zakupów. Historia jednej znajomości. Historia? Losie, nie! Opowieść. Opowieść o jednej znajomości? Też głupio, prawda? Nie pasuje. Wiem. Życie napisane przez jedną znajomość. Nieco lepiej, ale i tak nie jestem zadowolona z tego, co ułożyły słowa. Werbalizacja jest taka...niedoskonała? Tak, niedoskonała.

20 lat. Living is easy, life will be so crazy. Bardziej so crazy nie mogliśmy sobie wyobrazić. Is easy? Bardziej nie mogliśmy się mylić. Co do jednego tylko mieliśmy rację - Everyone does so you're on the race. Wyścig. Z czasem. Czas. Czas nas uczy pogody. Ducha. Skojarzenia. Jak z pistoletu maszynowego. Nie lubię broni. Tak, pacyfistka ze mnie. Brzydzi mnie przemoc. Nie widzę bohaterstwa w wojnach. Prawdziwy bohater walczy gdzie indziej. Na innym polu. W innym życiu. Nie do pojęcia.

Gdzie będziemy za kolejne 20 lat? Będziemy? Chcę. Półsłówka. Zdania nie są już potrzebne. Czasami wystarczają spojrzenia. Dwie pary oczu szukające na głębinie szalupy. Wymiana. Myśli. Myśl za myśl. Uczciwy handel. Handel? To nie tak. Jak? Nie wiem.

Wspólne bycie serc Nas dwoje Nastroje W bicie serc Na cztery się zmienia. Na cztery. Albert Schweitzer powiedział kiedyś, że szczęście to jedyna rzecz, która się mnoży, gdy się ją dzieli. Mieliśmy serca dwa. Mamy cztery. Miał rację. 

I zbudujemy dom Bez strychów i bez piwnic Mieliśmy pojechać w góry. Jeszcze się nie udało. Uda? Się? Mieliśmy tyle rzeczy. Mamy jeszcze więcej. Kto by pomyślał...

Majorka w listopadzie. Bez paszportu. Niebo z widokiem na raj. Nasz raj. To niebo, to raj. Marzę, że za kolejne lat 20... W rytm kół lokomotywy: no tak to, tak to, tak to... Ciiii...

Gdzie jesteś Mały Książę gdzie (...) Czy tam gdzie świeci złoty wóz Oglądasz ziemię w swoich snach...

Trudny ze mnie człowiek. Czasem trzaskam drzwiami w emocjach. Ty później naprawiasz zamki i regulujesz zawiasy. Nie wpuszczasz  demonów. Oswajasz koszmary. Boję się burzy. Panujesz nad piorunami. Zamykasz je w dłoniach. Niedawno ktoś mi powiedział, że zdałeś egzamin. Nieprawda. Ocena była tak oczywista, że nawet do niego nie podchodziłeś. Szczęście. Mnoży się... 

Jesteśmy z innej bajki. Bujam w obłokach. Idealizuję wszystko i wszystkich. Przykro mi, gdy ktoś się z tego naśmiewa, ironizuje moje jestestwo. Ty... Ty twardo stąpasz po ziemi. Nie pozwalasz mi za bardzo odlecieć. Osuszasz łzy, gdy są za duże.  Pomiędzy wersy wplatasz prozę. Życia. To najpiękniejsza poezja. 

Nasze dzieci mają kolor Twoich oczu. Studnie bez dna. Piję z nich. Dają mi siłę. Ciemnobrązowa ambrozja. Nektar. Oni. Sens.

Majorka w listopadzie, gdy za oknem plucha. Wiatr wyje i przegania liście z kąta w kąt. Majorka. 20 lat temu. Teraz. Jutro.


Boję się Ukrytego we śnie Westchnienia...

I wtedy

Nie wierz swym oczom - Szepnął wiatr - Jeśli kochasz sercem patrz

niedziela, 20 listopada 2016

Przemijanie



Pewnego dnia pękło niebo. Nie, nie lunął wielki deszcz, jak to było w piosence Dżemu, tylko zgasło słońce. Jak to możliwe? - zapytacie. Możliwe. Nawet słońce bywa zmęczone.

Jak rozmawiać z dziećmi o śmierci? Nie wiem. Nie doszłam do takiego etapu, w którym umiałabym wyjaśnić dorastającemu chłopcu, dlaczego jest tak, a nie inaczej. Oczywiście, przechodziliśmy przez rybki, które pływały do góry brzuszkiem pod taflą akwariowej wody. Żegnaliśmy już trzy chomiki. To też było poczucie straty. Łzy. Pożegnania. Rozmowy o tym, że coś się kończy, a gdzieś indziej zaczyna. Ot, taka konstrukcja świata. Przychodzi jednak moment, gdy dziecko spotyka się ze śmiercią w innym wydaniu. Ludzkim. Osoby bliskiej. Gdy samo zaczyna czuć, że przemijalność dotyczy także jego. Jak rozmawiać?

Moja babcia odeszła, gdy M. miał cztery latka. Uczestniczył w uroczystościach pogrzebowych. Wtedy słownictwem dostosowanym do wieku tłumaczyliśmy, dlaczego tak się dzieje i co się stało. Owszem, było nawiązanie do religii i tego, że kiedyś się spotkamy. Patrzę na wszystko z perspektywy czasu i nie wiem, czy dzisiaj miałabym odwagę użyć takich słów.

Niedawno po długiej walce z chorobą zmarł były uczeń naszej szkoły. Na drzwiach budynku wisiało zawiadomienie i informacja o pogrzebie. Wracałam z M. do domu. Zawsze w drodze rozmawiamy o tym, co było w szkole, czy ma dużo zadane i tym podobne. Tym razem było inaczej. Na początku milczał. Później zapytał mnie nagle, czy jeśli ten chłopiec zmarł, bo na białaczkę nikt nie wymyślił lekarstwa, to co z nim i J. Lekarstwa też nie ma. Nikt nie posiada też wiedzy o ich chorobie. Są wyjątkowi, bo jedyni. Najbardziej jednak wstrząsnęło mną bezpośrednio zadane pytanie: Czy my też umrzemy? Fakt, że prowadziłam samochód, ułatwił mi zebranie myśli, bo nie musiałam od razu spojrzeć swemu dziecku w oczy. Powiedział głośno to, co tłucze się w mojej głowie od miesięcy. Wypowiedział słowa, których sama się boję. To już nie jest czterolatek, któremu można wszystko wyłożyć w prosty sposób. Co odparłam własnemu synowi? Prawdę. Powiedziałam, że nie wiem. Że najzwyczajniej w świecie nie wiem. Że każdy robi wszystko, co tylko w jego mocy, aby ich życie w przyszłości wyglądało w miarę normalnie. Po to są te badania, pobyty w szpitalach, wyjazdy do różnych poradni. Szukamy. Wszyscy. Sposobu na tę normalność. Na życie bez strachu i lęku o jutro. Powiedziałam, że mam nadzieję, że nauczą się żyć z chorobą, ujarzmią ją i zbudują swoją rzeczywistość, która nie będzie zbytnio odbiegać od życia innych ludzi. Nie wystarczyły mu moje wyjaśnienia. Drążył dalej. Czy się nie boję? Tak. Boję się, ale strach jest naturalny. Boimy się, bo czegoś nie znamy. Musimy to poznać i kontrolować. Nie do końca jestem zadowolona z tego tłumaczenia. Dlaczego? Wiem, że on też nie jest zadowolony. Nie chciał jednak wracać już do tematu. Nie naciskam. Chyba oboje potrzebujemy czasu.

Abstrahując od tej konkretnej sytuacji, która bezpośrednio dotyczy moich synów, mnie, nas, zastanawiam się, czy jest jakiś sposób na rozmowę z dzieckiem, gdy problem jest podobny. Nie, nie podeślę mu "Oskara i pani Róży", bo nasze zakończenie ma być inne. Będzie inne. Musi.

Lubię dzieci oraz ich sposób myślenia. Operowanie konkretem. Prostolinijność.  Mam pracę, która pozwala mi każdego dnia nabywać nowe doświadczenia. Dyskutowałam ostatnio z klasą szóstą o przemijaniu. Dlaczego boimy się przemijania? Padały różne odpowiedzi. Przy jednej zatrzymałam się dłużej. Przemijanie nas przeraża, nie lubimy go, bo sprawia, że jesteśmy bliżej końca.  Koniec nie jest fajny, ponieważ nigdzie się już nie podąża. Jak koniec podróży. Lepszej odpowiedzi nie znalazłabym przeglądając rozprawy filozoficzne. Koniec nie jest fajny.

***
Pewnego dnia pękło niebo. Zmęczone słońce postanowiło zgasnąć. Świat okryła zimna ciemność. Chłód obejmował ramionami dorosłych, dzieci, ale przede wszystkim wkradał się w zakamarki umysłów. Myśli broniły się. Biegały jak szalone obijając się o siebie nawzajem, a w ciemności i chłodzie powodowało to tylko chaos. Zewsząd słychać było zawodzenie i jęki. Niektóre z nich były tak przenikliwe, że bolały. Bolały każdy centymetr ciała. Ratunku! - wołał człowiek. Szarpanie się ze sobą było bardzo bolesne. Gorsze od najbardziej wymyślnych tortur. W tym nieładzie jakimś cudem zakiełkowała jedna pozytywna myśl. Maleńka niczym dopiero co pęknięte ziarenko. Jeszcze niezakorzenione. Aby rosnąć, potrzebowała ciepła i światła. Skupiła więc wokół siebie inne myśli, by było cieplej. Podały sobie ręce. Otoczyły pozytywną myśl. Chuchały na nią. Chroniły dłońmi przed przeciągami z bezradności. I wtedy stał się kolejny cud. Niemrawo, powoli wzeszło słońce. Nie było tak jasne jak kiedyś, ale nawet blade światło wystarczyło, by zacząć żyć od nowa. Nie ma końca tej bajki. To początek następnej. Bez końca.

sobota, 12 listopada 2016

Ojczyznę kochać trzeba i szanować...



Patriotyzm. Uczę pojęcia w szkole. Rozmawiam z dziećmi na ten temat. Tłumaczę. Sięgam do historii. Podaję przykłady. Z roku na rok jest trudniej. Nie, nie z dziećmi. Mówię o sobie.

Przypominam sobie opowieści babci i dziadka. Wojna, szukanie schronienia, rozstrzeliwanie. Rodziców na oczach dzieci. Potworność. Walka. Krew. Przelana. Dzisiaj czara goryczy.

Trudno mi powiedzieć, czy jestem patriotką. Raczej nie. Szanuję historię, a jednocześnie drażni mnie ona. Nie mogę zrozumieć ciągłego gloryfikowania męczeństwa. Polska Mesjaszem narodów. Akurat! Lubię spacery z dziećmi w pobliskim parku, lubię nasze mieszkanie, moją pracę, ale gdybym była pewna, że gdzieś indziej czeka na nas lepsze życie, spakowałabym się bez mrugnięcia okiem. 

Zdarza się, że włączam telewizję. Ostatnio nawet prawie codziennie, by obejrzeć jakieś serwisy informacyjne. Dziwi mnie to samą, bo tej pory miałam wrażenie, że nasz stary telewizor służy tylko do zbierania kurzu. Obejrzałam wczoraj. Żeby nie było, że nieobiektywnie. Postanowiłam na dwóch różnych kanałach. Skrajnie różnych. Nie znalazłam tam Polski, za jaką chciałabym oddać życie z pieśnią na ustach. Tak, jednak nie jestem patriotką.

Kilka lat temu przygotowywałam z klasą uroczystą akademię z okazji rocznicy odzyskania niepodległości. Zrobiliśmy teatr. Teatr gestu. Trzech uczniów ubranych na czarno było zaborcami. Polską była dziewczynka w sukni z biało - czerwonej bibuły. Zaborcy nią popychali, szarpali, aż...rozerwali suknię na trzy części. Jako podkład muzyczny służyło Nokturn - cmoll Szopena. Przypomniałam sobie wczoraj wszystko. Wtedy razem z dziećmi przeżywałam całą inscenizację. Było wzruszenie. Bolesne rozdarcie duszy ze ściśniętym gardłem. Wczoraj łzy niebezpiecznie zakręciły się w oczach. Nie, nie na wspomnienie tamtych chwil. Ze smutku. Prawdziwego. 

Jako naród dalecy jesteśmy od prawdziwego patriotyzmu. Na co dzień zajmujemy się ideami, które nic z nim wspólnego nie mają. Ci, którzy głośno wykrzykują patriotyczne hasła, tak naprawdę wycierają nimi twarz. Wyświechtane to wszystko do obrzydzenia. Mdli mnie od udawanych gestów, odznaczeń wartych nie więcej niż order z ziemniaka, marszów każdej ze stron. Marsze. Nie mają kompletnie nic wspólnego z radością związaną z niepodległą Polską. Stały się powodem do potyczek pomiędzy stronami. Race, kominiarki, krzyki. Po drugiej stronie nie lepiej. Absurd goni absurd, prawdziwy teatr groteski. Jedyna różnica to ta, że przedstawienie wymyka się spod kontroli i wciągnęło widzów do tego stopnia, że mamy coś na kształt reality show. 

Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba Podnoszą z ziemi przez uszanowanie Dla darów nieba... To już nie jest ten kraj. Norwid by pewnie zapłakał, Piłsudski załamał ręce. Kto ty jesteś? Polak mały. (...) A w co wierzysz? W Polskę wierzę! Naprawdę? 

Kłócimy się. Obrzucamy błotem. Liczy się tylko to, czyje będzie na wierzchu. Skakanie do gardeł. Sfora napuszczanych na siebie psów. Zacieranie rąk. Załamywanie. Rzeka podskakujących głów. Rzeka łez. Nie ma wspólnego interesu. 

Skrajności. Wszędzie. Rozmawiam z uczniami o tym, kim jest patriota. Słyszę, że powinno się wygnać Arabów. Słyszę to od dzieci. Za chwilę ktoś mówi: Islamiści do piachu. Wzdrygam się. Coś sobie przypomniałam. To już było. Pamiętacie? Żydzi do gazu. Mam ciarki. Naprawdę. To nie jest patriotyzm. Wstaje chłopiec i dumnie mówi: Bo ja jestem nacjonalistą. Nie ma we mnie dumy z ucznia. Smucę się. Skrajności. Skojarzenia z faszyzmem mam tak wyraźne, że robi mi się słabo i niedobrze. O to walczył mój dziadek? O nienawiść? Do kraju tego... 

Fanatyzm. To też już było. Stado owiec pędzących za przywódcą. Nie wyciągamy wniosków z historii, a temu powinna ona też służyć. Nie boimy się powtórki, a przecież historia lubi zataczać koło...

Mówię dzieciom, że skrajny nacjonalizm jest zły. Bardzo zły. Mówię, że wojna to też nie jest dobre rozwiązanie. Dopóki nie nauczymy się szanować innych, ich poglądów, to żadnym bohaterstwem nie będzie przelewanie krwi. Krew. Przelana. Czara goryczy coraz bardziej we mnie. Mam żal. Do polityków, ludzi, do... Polski. Do Ciebie. Siebie też. Pozwalamy na to. Gdzie rozum? No gdzie? Pytam! Ciemno wszędzie, głucho wszędzie...

Patrzę na buzie dzieci. Zaczerwienione z emocji po dyskusji. Niektórzy tak zaciekle bronili swego zdania, że doszło do niezbyt ładnych przepychanek słownych między nimi. Kolejne skojarzenia - Wiejska! Jak uczyć patriotyzmu w sytuacji, gdy teraźniejszość z ubłoconymi butami włazi bezczelnie i nie pyta, czy może? Jak uczyć miłości do ojczyzny, gdy przestaje się ją kochać? Jak uczyć szacunku do siebie nawzajem, gdy dzieciaki przychodzą przesiąknięte na wskroś ideologią dorosłych? Szacunek. Moje prawa kończą się tam, gdzie zaczynają Twoje. Odwrotnie ta sama zasada. To takie trudne?

Mam taką malutką nadzieję, że któregoś dnia siądziemy przy wspólnym stole. Okrągły co prawda już był, ale przydałby się raz jeszcze. Bez stron, kantów, (w)rogów. Marzy się mi, że człowiek człowiekowi zostanie...człowiekiem. Marzę, że ten mały chłopczyk z wypiekami na twarzy zrozumie, że Ludzi jest dużo będzie jeszcze więcej więc posuńcie się trochę Ustąpcie...

piątek, 11 listopada 2016

Chory, chorszy, ...trup



Wbrew pozorom nie będzie to wpis na temat stopniowania przymiotników i przysłówków. Bardziej będzie o tym, że pozory mylą, a stopniowanie odbywa się według względnych norm każdego z nas. Celowo popełniony w tytule błąd już na wstępie pokazuje, że lapsusy językowe czasem można porównywać z życiowymi.

Książki nie ocenia się po okładce, bla, bla, bla. Tak, akurat! Według Cialdiniego (Wywieranie wpływu na ludzi) ludzie ładni mają większe szanse na odniesienie sukcesu. Są bardziej lubiani. Nasze nastawienie do kogoś w dużej mierze wiąże się z pierwszym wrażeniem... wizualnym. No cóż, Ameryki nie odkryłam. Niestety, miss w żadnej kategorii nie jest pisane mi zostać. Mam tego świadomość i jakoś szczególnie nie ubolewam nad zaistniałym faktem. Nie będzie zatem wpisu, jak z Kopciuszka zrobić królewnę. Po pierwsze - Kopciuszek może sobie nie życzyć obgadywania za plecami. Po drugie - Kopciuszek może zwyczajnie czuć się dobrze w swojej skórze. Będzie o czymś innym. Bardzo dokładnie czytam ostatnio doniesienia ze świata polityki. Nie wiem, co to się ze mną zrobiło, że sięgam do takich tematów. Sama siebie nie poznaję. Polityka to tak naprawdę bagno. Gdziekolwiek postawisz stopę, grzęźniesz na dobre. Niezależnie od tego, czy w prawo, czy w lewo, a może na środku. Bagno ma jednak to do siebie, że...wciąga. Wracając zatem do meritum - czytam, co to szanowni politycy wymyślili, aby żyło nam się lepiej. Na tapecie obecnie ustawa zwana górnolotnie "Za życiem". Wśród rodziców dzieci niepełnosprawnych wrze. Oburzają się rzucaniem ochłapu w postaci czterech tysięcy. Zaczyna się wyliczanka na zasadzie: a moje to ma Aspergera, moje raka, a moje nie chodzi. A co będzie, jeśli choroby po urodzeniu się nie zauważy? A co, jeśli zdiagnozują ją po latach? A co...? Pytania dwoją się i troją. Nie chcę rozpisywać się odnośnie poronionej (ups!) ustawy, ale zauważam coś innego. Swego czasu była bardzo popularna akcja. Na swoich zdjęciach profilowych rodzice dzieci niepełnosprawnych umieszczali węża na wózku inwalidzkim. Sens? Wąż ma kręgosłup, a nie chodzi. Niepełnosprawność nie zawsze jest zatem widoczna. Nikt nie ma prawa porównywać. Co to znaczy, że Twoje jest bardziej chore od mojego czy odwrotnie? Czemu służy ta licytacja? Tak naprawdę doprowadza do nieporozumień i zbędnych negatywnych emocji. Dla każdego rodzica choroba jego dziecka to w jakimś sensie dramat, a czasem prywatne trzęsienie ziemi. Patrzę na swoje dzieci. Gdybym nie wiedziała, na co zwracać uwagę, gdyby nie pokazali mi tego lekarze, na pierwszy rzut oka nie widać u nich niepełnosprawności. Choroba toczy się u nich w środku. Powoli. Podstępnie. Tylko u J. można z zewnątrz coś podejrzewać. Proszę Cię zatem, przestań mi mówić, kto jest bardziej chory, kto mniej, bo mnie to nie obchodzi. Mnie to drażni. Moje trzęsienie ziemi trwa codziennie i nie masz pojęcia, z czym się zmagam. Tak samo ja nie mam pojęcia, z czym zmaga się ktoś inny. Nie masz prawa porównywać, dopóki nie przymierzysz życia kogoś z nas. Tylko że tak się nie da. W sumie to dobrze, nie życzę Ci przecież źle. Nawet na jeden dzień.

Prawda jest taką dziwną kategorią. Niby tak bardzo do niej dążymy, a zaprzeczamy temu na każdym kroku. W większości lubimy otaczać się ludźmi, którzy niczym doborowi klakierzy biją nam brawa i pieją peany na naszą cześć. Wystarczy, że ktoś powie nam, że rzeczywistość jest inna, a lustro, w którym się przeglądamy, kłamie. Przyszłość tego "ktosia" jest marna. Umieszczamy go na liście ewidentnych wrogów, zazdrośników, a nawet obmyślamy element zemsty. Bardzo to wszystko smutne. Obserwuję. Uwielbiam obserwować. Patrzeć. Słuchać. Wyciągać wnioski. Nepotyzm, lizusostwo, donosicielstwo. Brzydzę się. Niektórymi ludźmi. Niedobrze mi od fałszywej słodyczy. Mdli mnie od "ach", "och" na cześć obłudy. Wstyd mi, człowieku, że jesteśmy z tego samego gatunku. Swego czasu próbowałam Cię nawet zrozumieć. Niestety, do pewnego poziomu nie dam rady się zniżyć.

Pozory. Patrz! To się Franek na chorym dziecku dorobił. Ale chałupę postawił! A widziałeś, jak Władek odpicował łazienkę?! Tak! A Gienek to furę z salonu kupił. Ile razy tak pomyślałeś? Nie odpowiadaj. Nie musisz. Franek powinien mieszkać w lepiance, bo ma chore dziecko. Nieważne, że harował jak wół, aby postawić wymarzony dom. Władek i jego rodzina powinni myć się w misce. Co kogo obchodzi, że łazienka wreszcie przystosowana dla niepełnosprawnych i żona nie musi już dźwigać do kąpieli ich dorosłego syna, który na zawsze będzie dzieckiem? Gienek powinien jeździć w najlepszym wypadku trzydziestoletnim maluchem. Czy kogokolwiek interesuje, że tym samochodem codziennie dowozi córkę na odległą rehabilitację? Czasami mam wrażenie, że rodzic dziecka chorego, niepełnosprawnego nie ma prawa do jakiegokolwiek przyziemnego szczęścia. Kiedyś przeczytałam u pewnej mamy chorych córeczek, że ludzie najchętniej widzieliby rodziców dzieci niepełnosprawnych ubranych w worki pokutne, opartych na wyschniętym kiju i zmierzających ciągle na pielgrzymkę w intencji cudownego ozdrowienia. Coś w tym jest.

Zazdrościsz mi "zwiedzania" Polski podczas odwiedzania licznych szpitali? Zazdrościsz mi kontaktów, również międzynarodowych, w związku z poszukiwaniem informacji na temat choroby? Zazdrościsz 1 %, datków na subkonto, mojego żebrania wśród obcych? Ulotek, listów, apeli, pukania do firm? Kontaktów z lekarzami? Znajomości metod rehabilitacji? Szczupłej sylwetki z racji diety cud? Depresji? Nawet nie wiesz, z jaką chęcią oddałabym Ci to wszystko.  Cena jest tylko jedna i nie podlega negocjacjom - zdrowie moich dzieci. Szkoda, że Cię na to nie stać.

Dulszczyzna. Pseudomoralnosć. Ocenianie. Na każdym kroku ocenianie innych. Patrzenie na ręce. Na ubranie. Zaglądanie do cudzego portfela. Może spojrzysz mi w oczy? Na to też Cię nie stać.

Marzę, że kiedyś się obudzę i okaże się, że wszystko było tylko snem. Marzę o alternatywnej rzeczywistości.

Chciałabym mieć wehikuł czasu albo machinę do przekraczania wymiarów. Wymiarów ludzkiej głupoty.


wtorek, 1 listopada 2016

Pokolenie



Jestem z pokolenia, którego dzieciństwo przypadało na lata 80. ubiegłego wieku. Wychowywałam się w rodzinie, która mieszkała w malutkiej wsi. Wszyscy ciężko pracowali na roli. Życie, które się wokół nas toczyło, nieodłącznie związane było z upływającymi porami roku. Ziemia, siewy, żniwa, wykopki, orki, pomiędzy malutka hodowla zwierząt. Nigdy nie zapomnę oczekiwania na cielaczka, który właśnie się rodził, czy kurczaki, które babcia po wykluciu znosiła do kuchni.

Urodziłam się w czasach, które nie do końca były postępowe. Moi rodzice i dziadkowie zrobili wszystko, bym dzisiaj chodziła, była sprawna fizycznie. Gdy przeglądam pożółkłą dokumentację, historie licznych operacji, karty szpitalne, to za gardło ściskają mnie łzy wzruszenia. Nikt z nich wtedy, w tych mało postępowych czasach, nie skazał mnie na fizyczną niepełnosprawność. Nie zamknęli ze wstydu na tyłach domu, co przecież się w innych rodzinach zdarzało. Przeciwnie, walczyli ponad własne siły i możliwości. Jakiś czas temu musiałam iść do ortopedy. Współczesnego. Popatrzył na to, jak chodzę, zerknął do starych dokumentów, obejrzał na moich nogach ślady po cięciach słynnego profesora i za głowę się złapał z niedowierzania. Podobno to fenomen na miarę tamtych czasów. 

Babcia. Osoba bardzo ważna w moim życiu. Trudno uwierzyć, że miała ukończone tylko cztery klasy podstawówki, bo wojna wdarła się w jej codzienność. Trudno uwierzyć, ponieważ mądrością przerastała wielu profesorów. Była moim pierwszym nauczycielem. Sama ledwo piśmienna zaszczepiła we mnie miłość do książek i czytania. To ona nauczyła mnie rozszyfrowywać te małe znaczki zwane literkami na zadrukowanych kartkach. Jedyna książka, z której to robiła, była tomikiem poezji Tarasa Szewczenki. Tak oto poezja weszła w moje życie (nie)przypadkiem, gdy miałam jakieś cztery lata. Kuchnia. Duża. Jak to na wsi. Z piecem w kącie, a na nim okrągłymi fajerkami. Z leżanką przy piecu, na której spędzałam liczne godziny, podczas gdy babcia się krzątała. Uczyła mnie czytać, pisać. Uczyła mnie jednak przede wszystkim tego, że najważniejsza wartość w życiu człowieka, to on sam. 

Szkoła. Wiejska szkoła. Zimą woźna przychodziła nasypać węgla do pieca w sali. Klasy liczyły po kilka osób, więc lekcje były łączone, np. czwarta klasa z piątą jednocześnie. W szkole odkryłam bibliotekę. Miejsce magiczne. Zakurzone, nieco stęchłe książki. Wypełnione zapachem przemijalnego czasu. Nauczyciele podtykali mi to jedną, to drugą. Tak poznałam klasyki literatury rosyjskiej. Dostojewski, Bułhakow, Tołstoj. Urzekli mnie. Gdy skończyły się dla mnie książki z maleńkiej biblioteki, nauczyciele użyczali mi swoich z prywatnych księgozbiorów. Tak poznałam Tolkiena, który mnie wtedy nie urzekł, co zostało do dzisiaj. Tak natknęłam się na prawdziwą poezję. Nauczyciele. Byli moimi mistrzami. Wiedzieli tyle, ile ja chciałam wtedy wiedzieć. Dzięki nim pokochałam muzykę. Szopen. Vivaldi. Był czas, gdy bardzo chciałam nauczyć się odtwarzać te dźwięki. Owszem, mechanicznie się udało. Wygrywałam odczytywane nuty w odpowiednim tempie. To jednak nie było TO. W efekcie potrafię dzisiaj zagrać na pianinie zapisane na pięciolinii nuty, ale bez duszy. Talentu we mnie muzycznego nie ma. 

Nauczyciele otwierali przede mną drzwi do świata innego niż wiejskie podwórko. Wmówili mi, że mogę więcej, że warto zobaczyć, co jest za miedzą. Liceum to było zderzenie z czymś kompletnie dla mnie obcym. Liczne klasy. Duża, tak mi się wtedy wydawało, szkoła. Wiedza. Pełno wiedzy, której chciało się pić. Miałam szczęście do nauczycieli. Kolejny raz pojawili się na mojej drodze ludzie z powołania. Dotykałam teatru. Sztuki. Poznałam groteskę i absurd. Pisałam maturę jak w transie. Miałam tyle w głowie, a czasu tak mało. Studia. Polonistyka. W sumie z przypadku, bo pierwotnie wybrałam coś innego. Dostałam się, ale na filologii polskiej też się udało. Zaryzykowałam. Ideały. Kompletnie bez racjonalizmu. Studia przeminęły tak szybko, że nie wiem nawet, kiedy to się stało. Lubiłam zajęcia z teatru. Do dzisiaj pamiętam szczególnie jedne - taniec Derwisza. Zawrót głowy. Pomieszanie zmysłów. Pasja. Dobrze się czułam w językoznawstwie. Pokochałam specjalizację pedagogiczną.

Jestem, gdzie jestem. Tu. 

Patrzę na pokolenie dzisiejszych dzieci. Patrzę na swoje dzieci. Nie doświadczą wielu rzeczy, których doświadczyłam ja, ale ja też nie mogłam zetknąć się z wieloma rzeczami,z którymi stykają się oni dzisiaj. Co lepsze? Nie ma "lepsze - gorsze". Jest inne. 

Kiedyś nikt się nie przejmował tym, czy odrobiłam lekcje, czy potrafię. Siadałam i uczyłam się tak długo, aż potrafiłam i pojęłam. Nikt nie sprawdzał, czy spakowałam się na kolejny dzień. Robiłam to automatycznie sama. Nikt za bardzo nie miał czasu na rozmowy ze mną. Poza babcią. Dzisiejsi rodzice są inni. Rozkładamy parasol ochronny nad swoimi pociechami. Czasami za wielki. Bywa, że nie dajemy im szans ponieść odpowiedzialności i konsekwencji za to, co robią. Komórka niczym smycz albo zindywidualizowany system namierzania. Kiedyś wystarczyło, że rodzic wychylił się zza okna i krzyknął imię dziecka. Szkoła. Teraz otwarta na rodzica, chętna do rozmowy. Nauczyciele pełnią dyżury, podczas których rodzic może przyjść i porozmawiać. Wtedy... Wtedy szkoła to była szkoła. Nikt jakoś za nikim nie chodził i nie pytał, co Kasia, Ania, czy Piotruś mogą poprawić i jak. Dziennik elektroniczny. Śledzimy spóźnienia, nieobecności, oceny dzieci. Widzimy, co mają zadane. W efekcie one same często nie zapisują zadań, bo wiedzą, że nauczyciel zapisał w dziennikowym terminarzu. Mają kropki, minusiki, jak nie zrobią i szanse. Kolejne. Następne. Do poprawy. Poprawy poprawy. Z  nami nikt się tak nie cackał. Nie poprawialiśmy. Życia też nikt za nas nie odrabiał. Do poprawy też go nie dostaliśmy.

Absolutnie nie neguję zdobyczy cywilizacji. Sama z wielu  korzystam. Chciałabym tylko móc znaleźć złoty środek. Sama proszę starsze dziecko, by miało telefon na biurku, gdy wychodzę w biegu z J. na rehabilitację. Upominam, by włączył dźwięki. Boję się, że "nie będziemy na łączach". Z czego to wynika? Nie wiem. Irracjonalny strach. Zapomniałam loginu rodzicielskiego do konta w dzienniku elektronicznym. Staram się uczyć dziecko odpowiedzialności. W efekcie czuł ogromny żal, że któregoś razu nie sprawdziłam mu plecaka. Nie wziął ćwiczeń, w konsekwencji musiał je uzupełniać w domu po lekcjach. Żal żalem, ale  do szkoły pakuje się już dokładniej. Parasol ochronny? Oczywiście, że go rozkładam. Czasami za duży, przyznaję. Kokon. Pewnie, że chciałabym swoje dzieci ochronić przed wszystkim. Tak się jednak nie da.

Babcia. Nie ma już mojej babci. To był ktoś, kto zawsze brał mnie w obronę. Nawet moja siostra miała (uzasadniony w sumie) żal, że babcia obstaje zawsze za mną. Głaskała, tuliła, opowiadała bajki. Jaki ona miała talent do snucia opowieści! Była w stosunku do mnie nadopiekuńcza. Chłodny sok podgrzewała na piecu, poprawiała szalik, biegała z talerzem, gdy nie chciałam jeść. Pozwalała na wiele. Uczyła jeszcze więcej. Babcia pod koniec życia myliła mnie z moją mamą. Do mojego starszego synka wołała "Lalko". Kochała go jak żadnego innego prawnuka. Hołubiła. Nie doczekała przyjścia na świat J. Odeszła w któregoś Sylwestra. Wiem, że tam, gdzie jest, trzyma kciuki za moich chłopaków. Za mnie też. Nie byłam u niej dawno. Nie mam kompletnie na nic czasu. Dzisiaj mi przykro, bo czas może i mam, ale nie mam czym dostać się na cmentarz odległy o zalewie 30 kilometrów. Złośliwość przedmiotów martwych. Martwych... Nie lubię tego słowa. Uśmiechnęłam się, bo przypomniałam sobie, że we wszystkim szukam duszy. 

Za lat 10, 20, 30... świat będzie jeszcze inny. "Kiedy się dziwić przestanę..."...