wtorek, 27 września 2016

***



Obiecałam sobie nie zabierać głosu w sprawach polityki. Obiecałam też wiele razy nie dać się sprowokować dyskusjom na kontrowersyjne tematy, ale najczęściej mi to nie wychodziło. Mówiłam, co myślałam. Wytykałam, co mnie drażniło. Nie lubię polityki. Trudno mnie nawet nazwać patriotką, bo co prawda w czasie wyborów idę głosować, ale na tzw. mniejsze zło... intuicyjnie. Unikam słuchania debat, oglądania transmisji sejmowych. Telewizor co prawda stoi u nas w mieszkaniu na komodzie, ale nie pamiętam, kiedy ostatnio coś obejrzałam. Częściej słucham radia. Tylko że w czasie nadawania wiadomości przeważnie sama się wyłączam. Czytam. Doniesienia o tym, co dzieje się w kraju - zdarza się, chociaż zwykle coś innego.

Drażni mnie to, co się wokół dzieje. Przykro mi, jak dociera do mnie polityczny bełkot nie mający nic wspólnego z rzeczywistością. Nigdy nie identyfikowałam się z programem politycznym jakiejś partii czy ugrupowania. Według mnie idealny nie istnieje. To, co jednak widzę obecnie, przypomina arenę...cyrkową. Mam wrażenie, że ktoś pomylił kabaret z sejmem. Tylko jedno się nie zgadza - nie jest mi do śmiechu. Z różnych względów.

Analizuję kilka ostatnich miesięcy i dochodzę do wniosku, że robią z nas idiotów. Wiecie, głupim społeczeństwem w końcu łatwiej się steruje. Głupich łatwo można zniewolić. Niemyśląca masa jest łatwym kąskiem do indoktrynacji politycznej, religijnej itp. W tym miejscu od razu zaznaczam, że nie jest moim celem obraza czyichkolwiek uczuć. Marzy mi się jednak taka utopia w naszej rzeczywistości, w której polityka byłaby rozdzielna z religią. Tak naprawdę wiara nie ma nic wspólnego z robieniem czegoś na pokaz, a tak to teraz się właśnie dzieje. Odwołań do katolicyzmu, chrześcijaństwa używa się w robieniu zasłony dymnej.

Obecni politycy bardzo lubią sięgać po kontrowersyjne tematy. Tematy, które mają na celu tak naprawdę jedno - napuszczać ludzi na siebie. Był już Trybunał Konstytucyjny, teraz mamy ustawę antyaborcyjną i zabraniającą in vitro. Za moment wymyślą coś jeszcze, byśmy skakali sobie do gardeł. Co lepiej odwróci naszą uwagę od tego, co się naprawdę dzieje niż wzajemne oskarżanie? Mam dość.

Moje kategoryczne NIE jest teraz wyjątkowo głośne mimo braku zaangażowania w życie polityczne. Dlaczego? Bo to, co próbuje właśnie zaistnieć, dotyka mnie jako obywatela. Drodzy rządzący, czym się pochwalicie? 500+ ? Wiecie, przed tym świadczeniem leki dla moich dzieci kosztowały parę złotych. W tej chwili płacę kilkanaście razy więcej. To samo dotyczy niezbędnej diety - jej koszty są kosmiczne dla mego portfela. Miesięczne wydatki związane z rehabilitacją, leczeniem, zapewnieniem terapii, sprzętu liczę w tysiącach. W TYSIĄCACH. Nie odczuwam zatem tej kwoty, którą dostaję na drugie dziecko. Co takiego zrobiliście dla mnie jako mamy moich dwóch synów? Kompletnie nic. Siejecie ferment, zamęt i tworzycie reformy nikomu niepotrzebne. Piszecie je na kolanie po to, by tylko napisać, by zmienić coś, co robili poprzednicy, bo uwielbiacie burzyć zamiast ulepszać.

Mam dość słuchania o czarnych protestach, białych protestach. Jestem człowiekiem wykształconym, w przeciwieństwie do niektórych z Was, i potrafię wyciągać wnioski. Ustawa antyaborcyjna funkcjonująca obecnie jest kompromisem. Nie mogę już słuchać ugrupowań typu "Pro Life". Tacy "pro life"? Kochani, w ciągu kilku miesięcy byłam świadkiem, jak z tego świata odchodziły dzieci. Jedno z nich z wadą letalną, czyli taką, która od razu skazywała je na mękę i śmierć. Cierpiało. Samo. Zostawione w szpitalu przez rodziców. Gdzie ci wspaniali "pro life"? Czy któreś z nich potrzymało to maleństwo za rękę? Czy któreś z nich głaskało, gdy małym ciałkiem wstrząsał spazm bólu? Gdzie byliście, pytam? Mały umierał sam. SAM. Opieka medyczna ograniczała się do podtrzymywania życia, czynności pielęgnacyjnych. Jestem mamą dziecka niepełnosprawnego. J. to wielki cud. Jestem mamą dwóch nieuleczalnie chorych dzieci. Dzieci z poważną wadą metabolizmu. Moje dzieci to całe moje życie. Wiem jednak, że wielu ludzi nie daje rady dźwigać na swoich barkach pewnego rodzaju codzienności.  Nie mnie jest oceniać, czy postępują moralnie, czy nie. Możliwość dokonywania wyboru w sytuacjach skrajnych nie oznacza, że ten wybór zostanie dokonany. Panowie i Panie Rządzący, Szanowni Państwo, może każde z Was weźmie pod swój dach dziecko ciężko chore, dziecko zostawione przez zgwałconą dziewczynę? Bardzo proszę, spełnijcie swój chrześcijański obowiązek, dajcie nam przykład. Co ja wiem, prawda? Otóż to. Wiem, że 153 złote zasiłku pielęgnacyjnego, które dostaję na J.,  starczy na dwa spotkania z rehabilitantem. Gdzie reszta? Buty, wkładki, okulary, terapia, leki, wizyty lekarskie? Żebram. Tak, tak się czuję. Jak żebrak. Wyciągam rękę do innych, chowając dumę i wstyd. Myślicie, że to fajne? Nie. Dumy nie da się schować. Oszukuję. Ranię ją każdego dnia. Siebie tym też.

Chciałabym, by rządzący nie bredzili o dzieciach z in vitro. Polityczny jazgot w tej kwestii ogranicza się do bełkotu o tajemniczych bruzdach oraz rozważań pseudonaukowych. Niemal jak Archiwum X. Politycy udowadniają mi każdego dnia, że w większości są bandą ignorantów, którym ciężko wyjść poza czubek własnego nosa. Tyle na ten temat.

Nie chciałam nikogo swoim wpisem obrazić. To moje autonomiczne refleksje. Tematy są kontrowersyjne. Kolejny raz podkreślam, że marzę o życiu w kraju, gdzie demokracja i wolność są hasłami z rangą. O kraju, w którym szanuje się przeciętnego obywatela, liczy z jego zdaniem. Marzę o państwie i jego polityce rozdzielnej od religii. Kwestia tego, czy ktoś wierzy, nie wierzy, to jego sprawa. Kwestia moralności i etyki w pewnych sytuacjach jest też rzeczą indywidualną. Marzę o ludziach, którzy jeśli powierzy się im ster, to wypłyną nawet z mielizny, sztormu, a nie próbują rozbić się na najbliższej skale. Boję się tylko tego, że w przyszłości nie bardzo będzie z kogo wybierać.

sobota, 24 września 2016

Carpe diem



Piękny początek jesieni. Słońce ciepłymi promieniami rozpieszcza nasze twarze. Powietrze zaczyna pachnieć wrześniem, chociaż resztki lata na siłę próbują zostać. Ulotną chwilę. Rano uczestniczyłam w ostatnim pożegnaniu byłego ucznia. Ta ulotność nabrała realnego znaczenia. Zrobiła się namacalna w postaci ludzkich łez, ściśniętych serc i smutnych oczu.

Jesteśmy tu przez chwilę. Wielu z nas nie docenia tego, co ma na co dzień. Biegamy ciągle gdzieś, ciągle za czymś. Wiecznie kręcimy się w kółko "w poszukiwaniu straconego czasu". Najczęściej jest już za późno. Na co? Na czas spędzony razem, spojrzenie sobie w oczy, rozmowy, wspólne milczenie. Nie wiemy, jak to jest przystanąć na chwilę na chodniku i cieszyć się, że spomiędzy płyt wyrasta źdźbło zielonej trawy.

Jestem mamą dwóch synów. Dwóch wspaniałych chłopców. Wyjątkowych w każdym calu. Ich ciemnobrązowe oczy to dla mnie ocean nieskończonego szczęścia, miłości, zaufania. Wiem, co to znaczy nie stawiać warunków i nie mieć oczekiwań. Niepełnosprawność J. w sposób szczególny uwrażliwiła mnie na wszystko wokół. W każdym człowieku szukam czasem na siłę... człowieczeństwa. Próbuję udowodnić, najczęściej samej sobie, że świat bez wartości nie istnieje. Czasami zderzam się ze smutną prawdą, bo trafiam na trudne egzemplarze na mojej drodze. Mimo wszystko wierzę w nie. Nie ma przecież ludzi z natury złych. Oni się tylko tak zachowują, więc nadal pokładam nadzieję w tym, że może któregoś dnia się zmienią. Choroba moich synów uświadomiła mi, na jak niewiele rzeczy w życiu mamy wpływ. Jednego dnia cieszyliśmy się z cudu, remontowaliśmy w pośpiechu mieszkanie, planowaliśmy zakup większego samochodu dla mającej się powiększyć rodziny. Odkładaliśmy ciężko zarobione pieniądze z przeznaczeniem na coś. Przyszedł dzień drugi i nic z tamtego nie było już ważne. Liczył się tylko samodzielny oddech naszego dziecka. Oddech i bicie serca. Nic więcej. Później ruszyła lawina. Walka o sprawność, zdrowie, diagnoza nieuleczalnej choroby chłopaków, potyczki z systemem. Konto w banku bardzo szybko się uszczupliło bez realizacji wcześniejszych planów.  Plany uległy zmianom. Dzisiaj plany są, ale takie na wyciągnięcie ręki, do realizowania na bieżąco. Długoterminowych już nie robię. Boję się. Zdarza się czasami, że boję się marzyć, chociaż jestem niepoprawną idealistką. Zabrzmi to może głupio, ale boję się... ze strachu o jutro. Wiem, że życie lubi płatać figle i urozmaica nam siebie różnymi "atrakcjami".

Jestem żoną wspaniałego mężczyzny. Nasz związek to relacja bardzo partnerska. Nie ma w nim miejsca na coś takiego, jak podział obowiązków. Wymieniamy się nimi na zasadzie, co kto i kiedy może. Mój mąż to moje największe wsparcie. Nasze dzieci mają kolor jego oczu. Na co dzień ciężko pracuje. Widzę zmęczenie wymalowane na jego twarzy, wpisane w jego ramiona i naznaczone pracą dłonie. Mimo wszystko zawsze znajduje czas dla dzieci. Zawsze. To najlepszy tata pod słońcem. Życie postanowiło zrobić nam egzamin. Ze wszystkiego. Z bycia rodzicem dzieci szczególnych, partnerem w sytuacji, gdy więcej kolców niż kwiatów, człowiekiem w czasach nieludzkich. Czy zdaliśmy? Nie. Cały czas zdajemy. Kolejne etapy. Dostajemy wysokie oceny na równi z niskimi. Są dni, kiedy mało się widujemy. Mijamy w drzwiach przekazując wytyczne dla drugiej osoby. Są dni, kiedy mamy dość wszystkiego. Bywa, że ze złością i z bezsilności mówimy coś, czego później żałujemy. Zdarza się, że potrzeba nam kilku minut w samotności, by ochłonąć, przemyśleć i jak najszybciej wrócić ze słowami "kocham". Gdy mleczna mgła mnie spowija, wiem, że się nie zgubię. Wystarczy, że wyciągnę dłoń w poszukiwaniu jego dłoni. Złapie mnie. Ufam. Gdy chłód wkradnie się do mojej duszy, wiem, że znajdę w mężu tyle ciepła, że nic nie jest w stanie zmrozić mnie na zawsze.

Pewnie jestem niedzisiejsza ze swoim idealizmem. Nie mam poczucia humoru na pewnym poziomie, bo nie bawią mnie żarty, które w jakikolwiek sposób negują, wyśmiewają mój system wartości lub z niego kpią. Dystans mam do życia, do ludzi niekoniecznie, chociaż ciągle się staram robić postęp w tym kierunku. Próbuję zrozumieć wiele zjawisk powszechnych współcześnie. Zderzenie z rzeczywistością boli. Tak, nie tylko internety nie dla mnie są. To usłyszałam ostatnio i nawet mnie w pewien sposób rozbawiło, bo z codzienności też czasami mam ochotę się wypisać. Bywa bardzo irytująca. Szkoda, że tak łatwo się nie da.

Kiedy J. się obudzi z popołudniowej drzemki, zabiorę chłopców na spacer. Pójdziemy zbierać w dłonie ciepło. Będziemy łapać figlarne promienie słońca uśmiechem, a z białych chmur utkamy nasze bajki. Nie pozwolimy wyrwać tej trawki spomiędzy betonowych płyt. Chwilę nad nią postoimy. Radość istnienia wbrew wszystkiemu. Na ten temat wiemy przecież naprawdę dużo. Jeśli kiedykolwiek postanowisz się do nas przyłączyć, to stań na chwilę teraz. Popatrz do góry. Żyjemy pod tym samym niebem. Naprawdę.


wtorek, 20 września 2016

Śpieszmy się



"Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą" J.Twardowski

Trudno mi się pogodzić z wieloma rzeczami w życiu. Niektóre oswoiłam. Nauczyłam się akceptować, ale pogodzić nie będę umiała się nigdy.

Denerwuje mnie mówienie, że każdy dźwiga swój krzyż. Czuję ogromną niesprawiedliwość i żal. Do wszystkiego. Do życia. Losu. Boga, jeśli istnieje. Za wiele przez ostatnie dwa lata widziałam, na zbyt wiele patrzyłam, żeby przyjmować ot tak sobie gadki o cierpieniu niezawinionym, jego sensie i znaczeniu. Buntuję się. Mówię kategoryczne NIE. Nie przyjmuję do wiadomości, że tak ma być, że widocznie Ktoś tak chciał lub Coś tak chciało. NIE. Krzyczę, zaciskam pięści, moje wnętrzności kopią i szarpią. NIE.

Jeżdżę z chłopcami do kliniki. Jesteśmy tam stałymi bywalcami. Dostajemy nawet zawsze swoją miejscówkę - salę nr 9. Kilka razy spotykaliśmy tam to samo dziecko. Dializowane. Z rurką tracheo. Podłączane pod respirator. Z wadami metabolizmu i chorobą genetyczną. Jego domem jest szpital. Rodziców nie ma. Nie są obecni w jego życiu. Narodziny tak chorego potomka sprawiły, że nie zdali egzaminu z bycia ojcem i matką. Zostawili małego. Na łaskę i niełaskę. Częściej na to drugie. Leży w łóżeczku sam. Personel dogląda spraw związanych z pielęgnacją, opieką medyczną. Nikt chłopca nie przytula, nie trzyma za rękę, nie głaszcze. Nikt nie posiedzi przy nim i nie zanuci kołysanki. Dziecko jest spokojne. Najczęściej patrzy w ścianę. Jedną albo drugą, zależy, jak go położą. Czeka. Nie chcę nawet myśleć, na co.

Kubuś walczył o zdrowie od urodzenia. Przeszedł wiele skomplikowanych operacji. Amputowano mu rączkę. Pogodny, mały chłopczyk. Jakby za mało los mu dokopał, jego mama poważnie zachorowała i zmarła. Trzymałam za niego bardzo mocno kciuki. Za niego i za jego tatę. Walczyli razem. W sposób piękny. Z miłością. Jakub któregoś dnia stoczył kolejną walkę o życie. Nie udało mu się. Nie mogłam uwierzyć. Zapłakało niebo.

Dzisiaj jest dzień bardzo smutny. Kiedy dotarła do mnie w pracy wiadomość o tym, że Krystian odszedł, w pierwszej chwili przeszedł mnie dreszcz. Później oczy wypełniły się łzami. Trudno mi przyjąć do wiadomości to, co się stało. Znałam go osobiście. Poznałam w klasie. Weszłam w bliższe relacje z rodziną, gdy choroba zmusiła  do nauczania indywidualnego w domu. Nie umiem zatrzymać tego bólu, który ściska serce. Mądry, wrażliwy i pogodny chłopiec. Uśmiechnięty nawet wtedy, gdy było pod górkę. Pełen nadziei. Wiary w to, że "jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie wspaniale...". Cudowni rodzice. Walczyli wszyscy do końca. Tak mi przykro. Dzisiaj niebo płacze mimo słońca. Do zobaczenia.

Dzieci nic nikomu nie zrobiły. Nie zasłużyły na cierpienie, ból, ciągłą walkę. Nie godzę się na taką rzeczywistość. Boję się jej. Jutra, które może przynieść. Pomysłów, jakimi zechce urozmaicić życie.

Życie powinno być do przeżycia, nie do strachu nie do pojęcia.

niedziela, 18 września 2016

Marzenia



Kocham swoją pracę. Lubię ten moment, gdy mogę wejść w dyskusję z młodym człowiekiem. Gdy otwieram mu oczy na pewne sprawy albo to on otwiera moje. To drugie zdarza się równie często co pierwsze. Uwielbiam literaturę. Od zawsze. Podejrzewam, że na zawsze. Czytanie to integralna część mnie odkąd pamiętam. Babcia nauczyła mnie rozpoznawać litery, składać je, w magiczny sposób rozszyfrowywać usiane maczkiem wersy. Lubię uczyć. Mimo wszystko. Mimo częstej nagonki na nauczycieli, niezbyt przychylnego systemu, biurokracji, coraz częstszych problemów z zachowaniem dzieci. Lubię sama zdobywać nowe umiejętności i wiedzę. Kocham ten moment, gdy okazuje się, że każdego dnia na nowo poznaję życie. Smakuję je. Mimo wszystko.

Marzenia. Każdy ma. Większe, mniejsze. Niektórzy nazywają je celami. Pojawił się ostatnio taki temat na moich lekcjach. Dlaczego marzymy? Co nam to daje? "Moje" dzieci najpierw spontanicznie wymieniały swoje marzenia. Różne. Najczęściej związane z rzeczami materialnymi. Później te głębsze. Poważniejsze. Od jednej osoby usłyszałam, że są takie marzenia, o których nie powinno się mówić. Nie chodzi wcale o przesąd, że wtedy się nie spełnią, ale o to, że leżą sobie cichutko na dnie naszych serc i czekają cierpliwie. Czekają, aż pojawi się okazja. Jeśli będziemy o nich za często mówić, myśleć, a one nie będą nadchodzić, zasmucimy się bardzo. Będziemy mieli wrażenie, że nic nie ma sensu. Najpierw zaprotestowałam. No bo jak to? Marzenia trzeba werbalizować, aby się urzeczywistniły! Dopiero po kilku minutach dotarło do mnie, że chodziło o coś innego. Ile to razy podnosimy swoim oczekiwaniom poprzeczkę tak wysoko, że nie jesteśmy jej w stanie przeskoczyć? Czy stawianie sobie zbyt wygórowanych celów nie bywa frustrujące? W jednej chwili zdałam sobie sprawę z tego, że marzenia mają wiele wspólnego z...nadzieją. Nadzieja. Tak bliska memu sercu. Wszystkim sercom, nawet jeśli zaprzeczają.
Pokazałam uczniom stronę Fundacji Mam Marzenie. Podejrzeliśmy, o czym  śnią chore dzieci. Spoglądaliśmy na szczęśliwe przez moment buzie, które zapominały na chwilę o cierpieniu. Okazuje się zatem, że mieć marzenia, to czekać na kolejny ranek, aby się obudzić. By było po co. By chciało się chcieć.

Marzenia są mi bliskie. Szczególnie. Gdyby nie one i nadzieja, dawno bym się poddała. Nie marzę już o dobrach materialnych. Przestałam jakiś czas temu. Rzeczy w jednej chwili są, w drugiej ich nie ma. Już nie są ważne. W tej kwestii postawiłam tylko na zaspokajanie najpotrzebniejszych potrzeb. Naj. Moje cele się pozmieniały. Nadal zdarza się, że mam ogromny żal do życia. Czuję paskudną niesprawiedliwość. To się chyba nigdy nie zmieni. Mogę mówić, że w porządku, że się pogodziłam, co nie zmienia jednak faktu, że nie tak powinno być.
W piątek długo nie mogłam pozbierać rzeczy z klasy. Porządkowałam biurko, pakowałam napisane przez dzieci opowiadania, szukałam pogubionych jak zwykle długopisów. W drzwiach spotkałam panią, która sprząta moją salę. Nie obyło się bez rozmowy. Rozmowy, która jeszcze teraz tkwi mi w głowie. Której sens z wypowiedzianych słów niczym echo obija się o moje myśli. Po wymianie uprzejmości, pytań, co u nas, co u J., usłyszałam, że wyjątkowe dzieci kocha się w sposób wyjątkowy. Takie dzieci są szczególne. Uczą nas więcej niż wszelkie szkoły, kierunki, awanse. Dają radość z maleńkich rzeczy. Bez zbędnych oczekiwań. Uczą wyznaczać cele na miarę możliwości. Przy nich spełnianie marzeń to dopiero radość. Wyjątkowe dzieci trafiają do wyjątkowych rodziców. Pani M., dziękuję za te słowa. Dopiero w domu, gdy pomyślałam dłużej o naszej rozmowie, odkryłam ich prawdziwy sens.

Uczę się stale. Czasem od nowa. Od dzieci. Od dorosłych. Przypadkiem napotkanych ludzi. Przypadków, które nie są przypadkami. Uczę się każdego dnia, jak smakuje życie. Moje jest słodko - gorzkie. Przełamanie smaku goryczą okazuje się inspirujące. Uczę się być lepszym człowiekiem. Zatrzymuję na chwilę kadry z codzienności. Przystaję, by przemyśleć słowa, zdania. Przemyśleć myśli. Dotykam rzeczywistości, nie przebijam murów, nie tłukę szyb. Buduję swoją normalność na fundamentach wylanych z miłości. Do dzieci. Męża. Życia. Tak, kocham to życie. Pełne marzeń. Moich. Naszych. Ich.

piątek, 16 września 2016

Dziękuję



Słowo "dziękuję" zamieszkało z nami na stałe. Głaszczemy je, pielęgnujemy, otulamy, by chronić przed sytuacjami bez wyrazu. "Dziękuję" ma tak wiele znaczeń, że aż trudno je wszystkie zliczyć. Na jednym wdechu można wymienić najbliższe. Te, po które sięgamy codziennie.

Dziękuję każdego dnia za cud. Cud, o którym śniłam, na który czekałam. Życie obmyśliło sobie przewrotny plan, zupełnie inny od mojego. Radosne oczekiwanie na dziecko na początku stało się drżeniem o jego przyjście na świat, później życie, wreszcie zdrowie. W każdej sekundzie czuję wdzięczność za to, że tyle wygrał. On. Ja. My. Za to, że wciąż staje do walki od nowa. Że ma tyle sił, które mnoży dzieląc się nimi z nami. Słowa "miłość bezwarunkowa" nabrały bardzo głębokiego sensu. Warunków się nie stawia. Warunki należy stwarzać.

Dziękuję za to, że dorosłam. Przejrzałam na oczy. Wiek nie jest objawem dojrzałości. W jednej chwili moje życie stało się nic niewarte bez moich dwóch pępków świata. To dwie pary oczu moich synów są dla mnie zwierciadłem, w którym odbija się rzeczywistość. Mają ten sam kolor. Tak samo intensywny. Iloraz miłości dzielonej na dwa wynosi nieskończoność. Taka matematyka, w której wszystko jest nieprzeliczalne. Nieprzespane noce, zmartwienia, troski, radości, szczęście. Życie dla czyjegoś życia. Wbrew pozorom cudowne istnienie.

Dziękuję w każdej chwili za dystans. Do czasu, myśli, ludzi. Ci ostatni bywają różni. Bywa, że się boją. Nie wiedzą, co powiedzieć. Bywa, że oceniają po pozorach, za szybko, na szybko, po jednej chwili. Wyciągają pochopne wnioski. Bawią się uczuciami. Próbują zranić, dopiec słowami. Nie mają pojęcia, jak jest, bo nie są blisko. Nie znają mojego dnia, korzystają z innej palety barw, ich drabina wartości ma inne szczeble. Nie będę już proponowała przymierzania moich butów na chwilę. Szkoda moich butów. Za bardzo o nie dbam.

Dziękuję za tych, których poznałam. Na rehabilitacjach, u lekarzy, w szpitalach. Wspólne problemy łączą. Wyjątkowość jednostek jest piękna. Inaczej patrzę na niepełnosprawność. Dostrzegam to, o czym wcześniej nawet nie myślałam. Czytam o małych bohaterach, ale wielkiego formatu. Odwzajemniam uśmiech i spojrzenie, które wystarcza za wszystkie słowa. Jesteście wspaniali.

Dziękuję za ziemskie anioły. Nawet nie myślałam, że jest Was aż tyle. Ostatnie dni udowodniły mi, że przyjaciół poznaje się w biedzie. Dosłownie i w przenośni.  Sami wiecie, jak jest. Widzicie wszystko na co dzień, chociaż nie bardzo umiem mówić. Zresztą nigdy nie potrafiłam za bardzo uzewnętrzniać uczuć. Bo czym tu się chwalić, gdy łzy więzną w gardle? Gdy M. znienacka trafił do szpitala, otoczyło nas wiele cudownych osób. Zrozumiałam, że nie trzeba udawać siłacza. Czasem trzeba się rozsypać, by za chwilę móc zebrać. W środku bezsennej nocy odczytywałam nagle wiadomość z pytaniem, jak się trzymam. Znajdowałam różne wyciągnięte dłonie, by się nie zgubić we mgle i szarości. Zaskoczyliście mnie. Nie jestem sama. Koleżanki z pracy starają się na każdym kroku ułatwiać mi rzeczywistość. Widzę to i jestem wdzięczna. Bardzo. Za każdy gest. Za napisany protokół, ksero diagnoz. Drobne rzeczy dla mnie na miarę czasu. Czasu, którego bardzo potrzebuję. Za zorganizowaną po cichu akcję umiałam wydukać tylko "dziękuję". I widzicie, gdzie moje polonistyczne zdolności? Dużo się ostatnio wokół nas działo. Spontaniczne gesty odbierają mi mowę. Wdzięczność. Słowo klucz. Do końca życia.

Dziękuję Tobie życie za to, że mnie doświadczasz. Bez tego byłabym pewnie za szczęśliwa albo nie umiałabym doceniać drobnostek. Umiem się z nich cieszyć. Możesz już sobie darować szkołę, którą dostałam. Wiesz, co mnie nie zabije, to wzmocni. Myślę jednak, że wystarczy. Przetrenowanie nie jest dobre. Zabić mnie jeszcze nie możesz. Jestem potrzebna moim dwóm parom oczu w tym samym kolorze. Trzeciej też. Bardzo. Wzajemnie. Czekam zatem, a Ty już nie rób nic. Dziękuję.

niedziela, 11 września 2016

Brak tytułu, bo byłby za ogólny



Uogólnianie. Generalizowanie. Wyciąganie z pojedynczych zjawisk i zdarzeń wniosków, które mają dotyczyć ogółu. Dość często spotykam ostatnio. Wkurza mnie. Irytuje. Doprowadza do konsternacji. Bywa, że z trudem trzymam język za zębami. Są takie tematy, których poruszanie to wkładanie kija w mrowisko, ale szufladkowanie wszystkiego na podstawie czyichś doświadczeń jest bardzo krzywdzące. Przykłady mogłabym mnożyć, dzisiaj skupię się tylko na kilku, które szczególnie mnie dotknęły.

Kobiety i feminizm. Sama rzadko używam pojęcia "feminizm", bo jest nadużywane, karykaturalnie wypaczane przez ludzi. Sam feminizm, pierwotnie kojarzony właśnie z kobietami, jawi mi się dzisiaj bardziej jako ruch występujący w obronie różnych dyskryminowanych grup. Bardzo krzywdzące jest patrzenie na płeć przez pryzmat stereotypów. Nieważne, czy dotyczy to kobiet, czy też mężczyzn. Przysłuchuję się niektórym dyskusjom dotyczącym postrzegania kobiet i mężczyzn, czasem sama zabieram w nich głos i najczęściej spotykam się z atakami wtedy, gdy próbuję mówić o złym uogólnianiu. Przyjrzyjcie się w sieci  memom na temat płci. Większość bardzo generalizuje. Ma to być w założeniu niby śmieszne, ale powiem szczerze, że nie rozumiem idei tych żartów. Kobiety postrzegane są w nich jako zawistne, złośliwe, jędzowate stwory. Mężczyźni z kolei to urządzenia z dwoma lewymi rękoma, jeśli chodzi o prace domowe i zajmowanie się dziećmi, z przerysowanym ego i uproszczonym myśleniem. Skąd takie wyobrażenia? Proszę nie przywoływać tutaj behawioralnych predyspozycji płci, bo nie mają z tym nic wspólnego. Najbardziej dziwi mnie jednak to, że kobiety i mężczyźni sami pozwalają na takie żarty, a nawet je tworzą. Dystans dystansem, ale w pewnym momencie należałoby włączyć myślenie. Dlaczego ludzie tak daleko posuwają się w generalizowaniu? Przecież to absurdalne. Podczytuję różne blogi i strony na temat rodzicielstwa, dzieci, życia, filozofii. Ostatnio zdziwiłam się czytając komentarze pod jednym z wpisów na temat tego, jak to świat doznaje trzęsienia ziemi, gdy mama jest chora. Większość pisały kobiety. Smutne, jeśli tak wygląda ich życie. Tak naprawdę same robią ze swoich partnerów niezaradne życiowo ciamajdy. Nie rozumiem, czy wstawienie prania to coś, co wymaga tylko kobiecej logiki? Albo czy przygotowanie dzieciom posiłku jest tak bardzo zintegrowane z płcią, że mężczyzna nie ma prawa tego robić? Odkurzacz w rękach mężczyzn się popsuje? Oczywiście, że nie. Kobiety same nakręcają atmosferę podkreślając, jakie są niezastąpione w tych sytuacjach, a ja myślę, że jeśli do nich dopuściły, to tak trochę na własne życzenie. Mężczyźni z kolei żartują sobie z humorów kobiet, tego, że bywają zazdrosne i karykaturalnie wyolbrzymiają każdą cechę. Bardzo przykre, ale co widzę? W tego typu dyskusjach kobiety same śmieją się z takiego postrzegania i przytakują myśląc, że są zabawne. Nie, nie są.
Partnerstwo. Takie cudowne słowo, gdy się jest razem, wychowuje dzieci, ale przede wszystkim szanuje siebie nawzajem. Tak, bywam taka zmęczona, że śmieją mi się oczy, gdy słyszę męża, który pyta, co bym zjadła. Lubię zaparzyć mu taką kawę, jaką lubi i usiąść razem, choćby pomilczeć. Z ulgą znajduję w lodówce ugotowany przez niego obiad na następny dzień, gdy ja tego nie mogłam zrobić. Z namaszczeniem składam parami poprane skarpety, by ich nie szukał. Partnerstwo. Na każdej płaszczyźnie.

Pracuję w szkole. Uczę dzieci. Wybrałam swój zawód starannie, w sposób przemyślany. Chciałam robić to, co robię. Kocham tę pracę. Ten moment, kiedy widzę małe buzie zwrócone w moją stronę. Oczywiście, bywają chwile bardzo trudne. Dzieci nie zawsze są tylko malutkimi cherubinkami. Czasem wyrastają im różki. Praca w klasie to tylko część tego, co wykonuję. Poza tym są dokumenty, stosy dokumentów, raporty, sprawozdania, analizy itp. Mimo wszystko nie zamieniłabym tej pracy na żadną inną. Miałam w życiu szczęście spotkać kilku takich nauczycieli, którzy mnie wspierali, inspirowali, przede wszystkim jednak - nauczyli samodzielnie myśleć. Przykro mi się robi, gdy słucham dyskusji o nauczycielach lub czytam opinie internautów. Nauczyciele to taki temat, który budził zawsze kontrowersje. Większość wytyka osiemnaście godzin tablicowych, dni wolne, podobno wysokie zarobki. Obrywa się pedagogom za rzekomo trudną młodzież, problemy wychowawcze, wyniki testów. W tym wszystkim dochodzi ciągle do tego samego zjawiska - uogólniania. Każdy nauczyciel, według większości, to leń, nieudacznik życiowy, który uczy innych, bo mu w życiu coś nie wyszło. Buntuję się. Wyrażam stanowczy sprzeciw. To bardzo krzywdzące opinie. Przykro mi najbardziej z tego powodu, że czuję, jakby ktoś w twarz dawał tym nauczycielom, którzy stanęli na mojej drodze i byli naprawdę cudownymi ludźmi. Smutno mi, bo znam wielu wspaniałych nauczycieli dzisiaj. Ludzi, którzy oddają serce swojej pracy. Idą obładowani rzeczami, które przynieśli dla "swoich" dzieciaków, aby lekcja była atrakcyjna. Obserwuję, jak malutkie rączki zamykają w uścisku swoją panią na powitanie. Widzę, jak inna pani zostaje po lekcjach, bo obiecała Ani lub Kasi, że porozmawiają, rozwiążą problem. Pewnie, w każdym zawodzie są też tacy, którzy nie powinni się tam znaleźć. Tylko dlaczego widzi się właśnie ich? To tak, jakby sądzić, że wszyscy budowlańcy są alkoholikami i wiecznie się zataczają. Nie są, zaręczam. Pomyśl zatem, jeden z drugim, czy naprawdę oceniasz rzeczywistość, czy swoje złe doświadczenia? Zastanów się, wyrażasz się tak źle o nauczycielach, a to im oddajesz pod opiekę edukację swego dziecka. Oddałbyś zatem największy swój skarb tylko "miernotom", jak to często się wyrażasz? Przemyśl dwa razy, trzy, a jeśli trzeba - dziesięć, zanim ciśniesz jakiś ogólnik na temat nauczycieli. Poza tym Ciebie też ktoś nauczył kiedyś łączyć literki, pisać w słupkach cyfry. Niczego nie zawdzięczasz żadnej pani czy panu? Jeśli odpowiesz twierdząco, to bardzo Ci współczuję. Naprawdę. Być może miałeś pecha do tych nieodpowiednich pedagogów, a może nikt nie nauczył Cię, że zgorzkniałe patrzenie na świat jest bardzo smutne i warto czasem wyjrzeć poza horyzont.

Dzieci niepełnosprawne i chore. Temat bardzo mi bliski. Mali bohaterowie, którzy pokonują wiele trudności. Ich dokumentacja medyczna, wypisy ze szpitali, wyniki badań - opasła lektura. Każdy dzień to kolejny etap walki i wyścigu, jaki toczy się o względną normalność. Spotykam czasem ludzi, którzy mówią mi "Chory? No co ty! Nie wygląda". Wąż też ma kręgosłup, a nie chodzi w pionie, prawda? Słyszę czasem "Wy to teraz macie dobrze. Te wszystkie fundacje pomagają chorym". Chcesz się zamienić? Bo ja tak, tylko chętnych brak. W rozmowie pada czasem "I wiesz, za wizytę musiałam/-em zapłacić 200 zł". Kur*a (przepraszam, musiałam), wyobraź sobie, że wiem. Wiem to każdego miesiąca, niestety. Tylko nasze wydatki nie liczą się w setkach, a w tysiącach. Pomyśl, nie mów bzdur, że mogło być przecież gorzej. Tym mnie nie pocieszysz. Przypominam Ci, że mogło być też lepiej. Tyle.

Uogólnianie jest bardzo krzywdzące. Jest nie fair. Kobieta, mężczyzna, nauczyciel, dziecko - każde z nich jest inne. Ba! Kobiety różnią się między sobą, tak samo mężczyźni.  Nauczyciele też. Dzieci niepełnosprawne i chore są wyjątkowe. Popatrz na nie, bo wiele o życiu mógłbyś się od nich nauczyć. Tylko czy będziesz chciał? Ale to już inna sprawa.

sobota, 10 września 2016

Latawce



Chłopiec kochał latawce. Wydawały mu się one niesamowicie wolne. Szybowały w przestworzach na ramionach wiatru. Mijały się z ptakami. Muskały krawędzie obłoków. Z ziemi wyglądały imponująco. Dumne, z rozłożonymi ogonami, unoszące się majestatycznie. Jakże on pragnął być wtedy jak latawiec! Nogi nie chciały go ponieść same tam, gdzie chciał. Do chodzenia potrzebował wsparcia. Wszystko było bardzo frustrujące. A taki latawiec? Ten to dopiero jest szczęśliwy!

Któregoś dnia postanowił, że zostanie latawcem. Nie mówił o tym nikomu, bo pewnie spoglądaliby na niego dziwnie. Może nawet pukaliby się w czoło. Długo myślał, z czego wykona powierzchnię latania. Dobierał materiały. Pieścił je w dłoniach, jakby dzięki temu miały dostać jeszcze jakiejś magicznej mocy. Jego palce przesuwały się po fakturach i odczuwał dziwną radość. To już niedługo. Poleci. Już wkrótce to on będzie patrzył na wszystkich i na wszystko z góry. Nie mógł się doczekać. Pracował długimi godzinami nad swoim projektem. Kiedy skończył, czuł, że wydarzy się coś bardzo ważnego. Od tej pory poczuje smak wolności. Kto wie, może tak mu się spodoba, że nie będzie wcale schodził na ziemię. Spakował swoje dzieło i ciągnąc je za sobą, udał się pchając balkonik na wzniesienie. Włożył na siebie kostium latawca i... stanął jak wryty. Myśli. Nadlatywały z każdej strony. Biły w głowie skrzydłami na oślep. Docierały. Nie przewidział niczego. Nie przypuszczał, że tak bardzo się pomylił. Zdał sobie sprawę z tego, że latawiec wcale nie jest wolny. Ktoś nim steruje z ziemi. Wypuszcza łapiąc dobry wiatr. Pociąga za linkę wtedy, gdy uzna to za słuszne. Jeśli jakimś cudem linka się zerwie, to tak naprawdę latawiec stanie się zależny od wiatru. Poniesie go hen, daleko, a potem ciśnie byle gdzie, w gałęzie drzew, krzaki albo bagno.

Chłopiec wrócił do domu. Kostium latawca schował głęboko w szafie. O dziwo, wcale nie był smutny. Zaczął współczuć latawcom. Szybują bez celu. Byle wyżej, byle dalej, byle...gdzie. Gonią za czymś, co nie jest ważne. Nie mają stałego miejsca, swojej przystani, domu zakorzenionego tak bardzo, że żadna wichura go nie wyrwie. Latawce są szczęśliwe tylko chwilami. Wolność to tak naprawdę cecha, którą ma jego umysł. Tak! To on jest wolny. Myśli sam, dąży do wielkich celów malutkimi kroczkami. Koślawymi. Przewraca się, ale za chwilę idzie dalej. Biedne latawce. Nie są odporne na deszcz, a więc na pewno też na łzy. Wiatr z nimi hula, ale potrafi być bezwzględny i rozszarpuje szkielety, które później smętnie lądują na ziemi.

Chłopiec uśmiechnął się do swego odbicia w lustrze. Tak. On myśli sam. Jest z siebie dumny. Mimo wszystko. Wsunął malutką dłoń w wyciągniętą ku niemu dłoń mamy i poczuł, że tak naprawdę nie chce być latawcem. Do wszystkiego dojdzie sam, prędzej, czy później. Może nieudolnie. Trudno. Sam. Bez fałszywej wolności. Prawdziwą posiadł już dawno. Tylko od czasu do czasu obserwuje szybujące latawce z zachwytem wymalowanym na twarzy. Lubi na nie patrzeć. Marzy, by móc kiedyś jeden z nich puścić. Biec z nim. Ciągnąć linkę. Do utraty tchu. Kiedyś.

czwartek, 8 września 2016

Kraina Marzycieli



Kraina Marzycieli nie wygląda tak, jakby się to mogło komuś wydawać. Fizycznie nikt nie unosi się pod gwiazdami, nie huśta na zawieszonym w chmurach hamaku i nie buja na lianach utkanych z obłoków. Kraina Marzycieli na pierwszy rzut oka wygląda szaro, zwyczajnie, a sami marzyciele to osoby bez znaków szczególnych, nie wyróżniają się w tłumie. Opowiem Wam o kilku z nich.

Malutki chłopczyk chciałby odpocząć. Ciągle odrywają go od zabawy. Nie pozwalają dokończyć budowli z klocków, a taka wspaniała wieża powstawała. Sięgała mu prawie do nosa. Wszędzie wszystko w biegu. Budzą, bo trzeba szybko na zajęcia, a przydałoby się jeszcze chociaż kilkanaście minut snu. Przerywają spacer, bo spóźnią się na ćwiczenia, a przecież oglądanie listków było fantastyczne. Każą grzecznie siedzieć w foteliku samochodowym i bez przerwy odwiedzają jakieś dziwne miejsca. Niektóre są nawet fajne. Można sprawdzać ciekawymi dłońmi ściany, przesuwać rączki wzdłuż nich i wędrować korytarzami w poszukiwaniu przygód. Jednak po wejściu do gabinetów już tak fajnie nie jest. Chłopiec nie przepada za tym, że traktują go trochę jak przedmiot. Dotykają, oglądają, mówią, ale nie do niego. Chciałby pobawić się czerwonym stetoskopem. Wygląda tak atrakcyjnie, a jego aż korci, by sprawdzić, czy da się rozłożyć na części pierwsze. Marzy, aby nie bolało. Bywają ćwiczenia, które sprawiają, że nóżki drżą. Igły, które nie chcą dać się od razu wbić w cieniutkie żyły. Ciocie są wspaniałe. Starają się, jak mogą, ale zrosty bolą. Utrudniają dojście. Chłopczyk marzy o jednym zwykłym tygodniu. Tak szarym, że aż zszarzałym. Bez dodatkowych atrakcji. Jednym tygodniu bycia malutkim dzieckiem bez już nazbieranego ogromnego bagażu doświadczeń.

Dziesięciolatek chciałby, żeby wszystko było jak dawniej. Martwiłby się najwyżej tym, że mama znowu zabroni słodyczy, bo trochę przesadził. Biegałby do woli po dworze, jeździł z tatą rowerem po kilkanaście kilometrów dziennie i czułby cudowne zmęczenie. Teraz zbytnie zmęczenie jest na liście zakazanej w pierwszej piątce. Chłopiec chciałby przestać liczyć, chociaż matematykę przecież uwielbia. Ma jednak dość zliczania gramów, dekagramów, składników i tak dalej. Denerwuje go to, że w sklepie traci bardzo dużo czasu na analizy etykiet. To strasznie nudne. Każą mu być odpowiedzialnym, a on chciałby być tylko dziesięciolatkiem z głupimi pomysłami od czasu do czasu. Odebrano mu za dużo w zbyt krótkim czasie. To niesprawiedliwe. Właśnie. Marzy o sprawiedliwości. Nie rozumie za co, dlaczego i jak. No bo za co? Jest jednak odpowiedzialny. Nie lubi martwić rodziców. O! Marzy o tym, by nie mieli zmartwień. Mama tak fajnie potrafi cieszyć się czasem z głupot. Tata bez zmartwień ma  ciekawsze pomysły. Dziesięciolatek marzy o wakacjach. Nie gdzieś daleko. Mogłoby być u dziadków na wsi, tylko nic nigdy nikomu nie pasuje. Wystarczyłoby kilka dni.  Kilka. Dni.

Mężczyzna marzy o beztrosce. Takiej zwyczajnej. Mógłby przyjść z pracy, zjeść obiad. Zamienić z żoną kilka słów na byle jaki temat. Byle jaki, a nie taki, który jest cholernie ważny. Wszystkie takie są ostatnio. Ma dość tej ważności. Chciałby patrzeć na dzieci i widzieć ich radość. Dziecięcą. Odczuwać dumę z tego, że ma zwyczajnych synów. Dzisiaj jest dumny z dzieci wyjątkowych. Z takich, które zdobywają szczyty. Ma wrażenie, że on nie umiałby wspiąć się tak wysoko. Mężczyzna marzy o Majorce. Takiej jak kiedyś. W listopadzie. I to bez udawania się na tę prawdziwą Majorkę z atlasów geograficznych. Teraz czasem łapie się na tym, że nie wie, czy to już listopad, czy jeszcze październik. Czy to czwartek, a może jeszcze wtorek. Śni mu się czasem, że wszyscy w domu mają czas w jednym czasie. Że jest takich parę dni, gdy z kalendarza nic nie krzyczy.

Kobieta chciałaby się obudzić. Ciągle ma wrażenie, że trwa jakiś dziwny sen. Był czas, że bardzo zagryzała wargi i sprawdzała, czy faktycznie boli. Marzy. Wciąż. O rzeczach błahych i ważnych. O sprawach małych i wielkich. Próbuje dbać o względną normalność. Normalność jest dziwnym pojęciem. Oksymoron. Kobieta zauważyła, że adaptacja do nowych warunków bywa tak naturalna jak oddychanie. Prowadzi zapiski z codzienności. Układają się one nocą w głowie. Siadają na pięciolinii uczuć nutami o różnej wartości. Marzy o słońcu. Kocha lato. I Majorkę w listopadzie. Chciałaby zabrać dzieci nad morze i słuchać fal tak długo, aż zagłuszyłyby wszystkim myśli. Kobieta szuka takiej siły, o jaką wszyscy ją posądzają. Wie, że ją ma, ale pojęcia brak, jak do niej dotrzeć. To idealistka z utopijnymi przekonaniami. Za bardzo trzyma się swoich przekonań. Nie stąpa twardo po ziemi. Niektórzy uważają ją za dziwaczkę i to bardzo boli. Marzy zatem, aby jej dzieci racjonalnie podchodziły do życia. Mimo trudności. Przeszkód. By wyzbyły się chorej wrażliwości, a właściwie nadwrażliwości na pewne zachowania. Boi się tylko, ze może być na to za późno. Za dużo wpoiła im z siebie.

Kraina Marzycieli i jej mieszkańcy są szczęśliwi. Niektórym wydaje się to dziwne. Przecierają oczy ze zdumienia. Współczują. Inni kpią, bo nie wyobrażają sobie życia we względnej normalności. To ludzie pozbawieni, niestety, zdolności innego patrzenia. Marzyciele wyznaczają sobie malutkie cele. Cieszą się z najdrobniejszych osiągnięć. To prawda, czasami łamią ich zawieruchy. Hmmm, nawet często. Łzy wydrążyły już sobie nawet w tej krainie koryta swoich rzek. Spływają do morza. Szczęścia. Mimo wszystko.

Ciąg dalszy nastąpi. On jest. Trwa. Będzie.

sobota, 3 września 2016

Historie pewnych wyrazów



Siła

Była zdecydowanie przereklamowana. Wszyscy jej pożądali nie wiedząc, że to tak naprawdę aktorka. Zmieniała maski z niesamowitą wprawą i lubiła wprowadzać w błąd. Grubo tuszowała rzęsy, malowała powieki i usta, by nikt nie poznał jej natury. Tania oszustka. Stawała na deskach teatru tylko po to, by zebrać gromkie brawa. Klakierzy z całych sił uderzali dłonią w dłoń, rzucali sztuczne kwiaty, a ona wdzięczyła się udając fałszywą skromność. Od czasu do czasu spoglądała w lustro i odczytywała w nim swoje prawdziwe imię - Strach.

Nadzieja

Mówiono o niej, że umiera ostatnia. Inni nazywali ją matką głupców. Lubiła przysiadać w kącie i szeptać do ucha. Układała baśnie złożone z marzeń. Tkała jasną nicią w szarej rzeczywistości. Bywała fatamorganą. Mirażem. Głupcy czerpali z niej wiadrami. Czasami udawało im się napić. Nie umierali z pragnienia. Szczęścia.

Duma

Niepotrzebnie łączono ją z godnością. Zdecydowanie źle się czuła w tym związku. Oczekiwania były zbyt wielkie. Żałowała, że nie spisali intercyzy, bo w przypadku rozstania zabrałaby więcej. Tkwiła więc w czymś, co z góry skazano na porażkę. Najczęściej się chowała. Za przymkniętymi powiekami, brakiem słów, ironią. Autoironią. Udawała, że wszystko jest w porządku. Że przecież można tak łatwo się jej pozbyć i nic nie czuć. Bzdura.

Miłość

Miała smak słodko - gorzki i kolor trzech par oczu. Ciemnobrązowy. Prawie czarny. Niestety, była z niej życiowa kaleka. Potykała się nawet o własne stopy. Łamała serce wciąż na nowo. Do tego ślepa i bez szans na odzyskanie wzroku. Los ją doświadczał każdego dnia, a ona poobijana trwała. Oparta na ramieniu. Życiowa fatalistka z ideałami w formie absurdu. Teatr groteski.

Wdzięczność

Nie umiała być wyrazista. Ubierała zwiewne i pastelowe sukienki. Przysiadała leciutko na ustach, a wtedy wymykało się im "dziękuję". Czasem ściskała mocniej czyjąś dłoń. Próbowała spojrzeć w oczy, ale w naturę miała wpisany wstyd. Niezręczność też. Nie panowała nad słowami, które układały się w głowie. Mówca z niej żaden, niestety. Prawdopodobnie siedziała za blisko dumy i głupio jej było czuć się nikim. Pomimo tego rosła. Z dnia na dzień. Za wszystko. Za uśmiech, wyciągniętą dłoń, sms w środku nocy z treścią "Co tam?", ogromną pomoc, małą pomoc, gest. Można wyliczać w nieskończoność. Rośnie nadal. Dozgonnie.