wtorek, 29 marca 2016

Polityka pro (?) rodzinna



Pisząc tytuł, na chwilę się zatrzymałam. Stąd też znak zapytania. Nie, nie jest to chochlik klawiaturowy, chociaż z chochlikiem językowym na pewno mamy tu do czynienia.

Od razu na początku pragnę zaznaczyć, że z żadną opcją polityczną, frakcją, czy czymś, co zwie się partią, nie mam nic wspólnego. Prawda jest taka, że nikt do tej pory nie zrealizował swego szumnego hasła kampanii wyborczej. Hasła pt. "polityka prorodzinna".

W Polsce wiele jeszcze wody upłynie, a na pewno czasu, aby coś namacalnie się zmieniło. Namacalnie, czyli odczuwalnie do tego stopnia, że decydując się na założenie rodziny, nie będziemy się martwić o jutro. Nawet nie o lepsze jutro, ale o jutro.

Polityka prorodzinna. Czasami mam wrażenie, że przedrostek "pro -" nabrał w tym zestawieniu nowego znaczenia. Słownikowo to przecież "z kimś, za czymś", a w rzeczywistości... Trudno nawet opisać. Nie potrafię sama zdefiniować. Na usta cisną mi się słowa gorzkie, słowa smutne, które nic wspólnego nie mają z popieraniem rodziny.

Mamy państwową służbę zdrowia. Słowo "służba" pasuje tutaj jak kula w płocie. Kolejny anachronizm słownikowy. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie - oksymoron. Owszem, bywają anioły w ludzkich ciałach i dzięki nim moja wiara w lekarzy, pielęgniarki i personel medyczny nie umarła raz na zawsze. Szkoda tylko, że mnóstwo jest też złych przykładów, a one pozostawiają po sobie nieprzyjemne uczucia na długo.
Po pierwsze, magiczne słowo "terminy". To naprawdę nieważne już, czy do lekarza specjalisty, czy na rehabilitację. Terminy rządzą razem z magicznymi limitami, które wyczerpują się już w lutym, góra marcu. Jeśli nie otworzysz portfela, nie odmówisz sobie czasem rzeczy podstawowych i nie pójdziesz "prywatnie", to niestety, licz się z kilkumiesięcznym oczekiwaniem. Błagaj swój organizm, módl się do niego, co by jednak nie przestał szwankować i wytrzymał. Kto wie, może nastąpi cudowne samouleczenie. Jeśli nie, warto ćwiczyć...cierpliwość.
Po drugie, pobyt z dzieckiem w szpitalu. Naprawdę żal mi tych maluszków, z którymi rodzice nie mogą być na oddziale. Powody bywają różne. Nie mnie to oceniać. Rodzic z dzieckiem w szpitalu to skarb. Skarb dla dziecka, które szybciej zdrowieje i łatwiej znosi pobyt, ale też skarb dla personelu, który jest jednak odciążany. Rozumiem, że pacjentem jest dziecko i naprawdę zdaję sobie sprawę z tego, że szpitala nie stać na "hotelowanie" dorosłych. Stąd też opłaty. Tylko naprawdę nie pojmuję, skąd taka w nich rozbieżność. W zależności od miejsca w Polsce, szpitala, oddziału opłaty są różne, od kilku złotych po kilkadziesiąt. Czy naprawdę będąc przy dziecku zużywam tego prądu i wody codziennie  na, np. 40 zł?
Po trzecie, zrozumienie. Bywałam z młodszym na różnych oddziałach. Czasem spałam na łóżku, bo takie szpital zapewniał, czasem na polówce, a czasem na podłodze. Warunki również bywały różne. Podejście personelu też. Najbardziej cenię, gdy lekarz zwraca się do mnie w sposób pełen szacunku i zrozumienia. Kiedy próbuje chociaż wytłumaczyć mi przystępnym językiem żargon medyczny. Gdy nie jestem dla niego przeszkodą, zawadą, ale w pewien sposób partnerem. Spotkałam na swojej drodze lekarzy z ogromnym sercem i zaangażowaniem, którzy nie traktowali mnie jak gorszego. Takich zawsze będę chwaliła i będę im po ludzku wdzięczna za okazane ciepło.

Świadczenia rodzinne. Hmmm, nie udaje nam się ich pobierać, bo wg wytycznych za dużo zarabiamy. Lepiej by było, gdybyśmy nie pracowali, bo wtedy nie przekroczylibyśmy progu dochodowego. Uwaga - kolejne magiczne sformułowanie - "próg dochodowy".  Mój młodszy synek posiada orzeczenie o niepełnosprawności. Z tego tytułu pobieram na niego zasiłek pielęgnacyjny 153 zł. Kwota od wielu lat jest na tym samym poziomie. Starcza na...dwa spotkania z rehabilitantką. Świadczenia w wysokości 1300 zł nie otrzymujemy, bo każde z nas pracuje. Pracuje po to, by zapewnić dziecku jak najwięcej tych spotkań z fizjoterapeutką. Kwota świadczenia nie jest adekwatna do potrzeb. Rehabilitacja jest prywatna, bo w państwowej rządzą terminy i limity.

Świadczenie wychowawcze 500 +. Dostaniemy (hmmm, o ile rzeczywiście dostaniemy) na drugie dziecko. Na pierwsze znowu przekroczyliśmy magiczny próg dochodowy. Szczerze powiedziawszy marzy mi się, aby zamiast tych 500 zł mój syn miał tyle godzin rehabilitacji, ile potrzebuje, aby leki dla dzieci były za symboliczne kwoty, by do specjalisty dziecko nie musiało czekać miesiącami, by podatek na artykuły dziecięce był minimalny. 500 zł... Kropelka w morzu potrzeb. Nie, nie narzekam. Każda złotówka przyda się, jednak czuję taki...niesmak. Czuję, jakby owe świadczenie wychowawcze było tylko spełnioną kiełbasą wyborczą i to nie do końca. W kampanii miało przecież być na każde dziecko. Taki środek tymczasowy, zaradczy chwilowo, szyty grubymi nićmi, a na dłuższą metę... może się okazać, że nici byle jakie lub szew nie trzyma.

Polityka prorodzinna. Hmmm. Jedyne "pro" jakie mi się teraz żartobliwie nasuwa, to "prokreacja", bo w sumie przyrost naturalny stanowi teraz w państwie problem. Ludzie młodzi późno zakładają rodziny, inni szukają szczęścia poza granicami, a jeszcze inni, jak ja, biadolą sobie od czasu do czasu, by wylać frustrację. Na blogu. W życiu nie da rady. Trzeba się z nim mierzyć, aby...przeżyć.

środa, 23 marca 2016

Rodzic żebrający


Kolejny trudny temat. Nie tylko dla mnie. Myślę, że większość rodziców dzieci niepełnosprawnych boryka się z nim w większym lub mniejszym stopniu. Po czasie włącza się tzw. "tumiwisiszm" i proszę uwierzyć, staram się nie brać do siebie bezsensownych komentarzy. Ba! Staram się nawet tłumaczyć ignorancję postronnych osób, no bo cóż one wiedzą na niektóre tematy? Właściwie to cieszę się razem z nimi, że nie muszą wiedzieć. Naprawdę. Ten wpis traktuję terapeutycznie (jak wszystkie) i edukacyjnie dla tych, którzy ignorantami na chwilę przestać być zechcą.

Na początek kilka terminów do opanowania i  zaznajomienia się z nimi. Wiedza konieczna, aby móc cokolwiek tłumaczyć.

Ulotka
Ten mały kawałek zadrukowanego papieru, który często ląduje w koszu, bez zwrócenia czyjejkolwiek uwagi. Ulotki znajdziecie w biurach rachunkowych, sklepach, skrzynkach pocztowych, a czasem  rodzic wychodzi na ulice i wręcza je przechodniom. Większość z Was niekoniecznie zwraca uwagę na to, co jest tam napisane. Mimo wszystko rodzice dzieci niepełnosprawnych liczą na chociaż maleńki odzew i w tym celu kolportują ulotki. Pomijam fakt, że profesjonalny projekt ulotki kosztuje i często, aby zaoszczędzić (jak na wszystkim przecież), rodzic przy pomocy prostego programu sam staje się kreatywnym grafikiem. Co zawiera ulotka? Napiszę krótko - apel o pomoc w postaci 1 % lub darowizny na subkonto.

Subkonto
W Polsce działają różne fundacje, które oferują możliwość założenia subkonta swojemu podopiecznemu. Niektóre z nich pobierają prowizje od wpływów. Inne tego nie robią. Każda taka fundacja ma wyszczególniony zakres refundacji, czyli za co może zwrócić pieniądze rodzicom podopiecznego. Uprzedzam pytania - nie, nie mamy karty do bankomatu, aby "wybrać" pieniądze z subkonta. Najpierw musimy przedłożyć w fundacji faktury z wydatkami, dopiero później możemy liczyć na zwroty.

Faktura
Chodzi oczywiście o rachunek za rehabilitacje, turnusy, leki, sprzęt ortopedyczny itp. Rachunek musi być wystawiony na fundację, do której dziecko należy i rodzic ma obowiązek dokładnie opisać zapotrzebowanie na to, co pojawiło się na fakturze. Taki już opisany dokument składany jest w fundacji.

Wszystko powyżej brzmi bardzo prosto. Nic bardziej mylnego. Moi drodzy, rodzic dziecka niepełnosprawnego zdaje sobie sprawę z tego, że w pewnym momencie staje się rodzicem żebrającym. Nie chcę, by zabrzmiało to w sposób pejoratywny, bo nie o to mi chodzi. Rodzic żebrający to taki człowiek, który chowa dumę do kieszeni, pozbywa się naturalnego wstydu i prosi o pomoc. Zdarzają się niestety nieprzyjemne sytuacje. Bywają niewybredne komentarze. Człowiek po jakimś czasie uodparnia się na to wszystko, co nie oznacza, że nie boli to w jakiś sposób.

Niepełnosprawność spadła na naszą rodzinę niespodziewanie. Nie tak przecież miało być. Najgorszy jest ten moment, kiedy zdajesz sobie sprawę z tego, że możesz nie podołać. Nie tylko psychicznie. Akurat w tej sferze dostajesz takiego kopa od życia, że musisz się błyskawicznie pozbierać. Potrzebowało nas nasze dziecko. Tak naprawdę to ono najbardziej ponosi konsekwencje swojej niepełnosprawności. My możemy mu pomóc lub stać z założonymi rękoma i czekać nie wiadomo na co. Chodzi o inną niemoc, bardzo przyziemną. Martwisz się, że nie podołasz finansowo. Wszystko jest horrendalnie drogie, a ty nie masz cudownych mocy rozmnażania pieniędzy czy wyciągania banknotów z kapelusza. Ogromnym obciążeniem staje się pokrycie kosztów rehabilitacji, wizyt u specjalistów. Zdajesz sobie sprawę z tego, że dziecko wymaga kosztownych turnusów. Dieta, na której musi być, pochłania ogromną część domowego budżetu. Co wtedy? Okazuje się nagle, że jesteśmy tylko ludźmi. Nasza doba ma wyłącznie 24 godziny i choćbyśmy nie wiem, ile pracowali, może zabraknąć.

Bardzo długo zastanawialiśmy się, co zrobić. Najpierw niepewnie założyliśmy Małemu subkonto. Później samodzielnie "zaprojektowaliśmy" ulotki. Co dalej? Wygląda to tak, że prosimy znajomych i innych ludzi o dobrym sercu, by rozliczając się z fiskusem 1 % zaznaczyli na nasze dziecko. Te pieniądze spłyną dopiero w okolicy listopada, ale wiemy też, że nasz syn bardzo długo będzie potrzebował pomocy. Na ulotkach wskazaliśmy również numer subkonta do ewentualnych darowizn na leczenie Małego. Właśnie wtedy pojawiły się komentarze. Nie było ich dużo. Ktoś zapytał mojego męża, czy zbieramy na samochód. Mam nadzieję, że wynika to niewiedzy. Może z chęci błyśnięcia dowcipem. Może z...głupoty. Jeśli to ostatnie, to bardzo współczuję, bo ludzi głupich żałować trzeba. Tego się nie wyleczy. Inna osoba zapytała mnie, czy wybieram te pieniądze z bankomatu. Powtarzam - nie dostaliśmy żadnej Maestro, Visy, czy też innej karty bankowej umożliwiającej "wybieranie" pieniędzy z subkonta. Takie coś jest nuemożliwe. Ktoś jeszcze inny spytał, czy fundacja mi oddaje za wszystko. To nie  tak. Aby nastąpiła refundacja faktury, czyli zwrot tego, co zapłaciliśmy, na subkoncie naszego dziecka muszą być środki. Skąd? A właśnie! Musimy być "rodzicami żebrającymi". Fundacja nie daje ot tak podopiecznym pieniędzy. To rodzice zabiegają o pomoc. Szukają, piszą apele, pukają do wszelkich możliwych drzwi. Bywa to bardzo frustrujące. Nie zliczę, ile listów o pomoc napisaliśmy do firm, wielkich fundacji itp. Odpowiedź dostaliśmy... jedną. Po czasie nawet frustrację chowamy, zapominamy o niej i z uporem robimy swoje nie tracąc nadziei. Ostatnio zaskoczyło mnie również stwierdzenie pewnej osoby. Na informację o tym, że czekają nas teraz badania w Poznaniu, a później w Gdańsku, zareagowała komentarzem o tym, jak to w sumie fajnie, że tak sobie zwiedzamy Polskę. Hmmm, chyba szpitale, ale pomijam powyższe milczeniem. Dla niektórych szkoda czasu.

Tak. Jestem rodzicem żebrającym, na swój sposób oczywiście. Nie, w niczym nie czuję się gorsza. Mam świadomość tego, że robię to dla swego dziecka. Mam wielką nadzieję na to, że stanie kiedyś na własnych nóżkach. Marzę, by w przyszłości miał zapewnione minimum bycia samodzielnym, by nie był zależny od innych osób, bo nie wiem, na kogo trafi. Chcę ofiarować mu wszystko, co mogę, a to czego nie jestem w stanie... Cóż, o to muszę zawalczyć. Wiem już też, że ludzie miewają ogromne serca i potrafią pozytywnie zaskakiwać. Nie jestem w stanie wyrazić słowami wdzięczności dla tych, którzy pomagają. My możemy powiedzieć tylko "dziękuję".  Dla tych wszystkich z kolei, którzy widzą w niepełnosprawności sposób na "wzbogacenie się", odpowiadam - tak, macie rację. Jesteśmy bogatsi o nowe doświadczenia. Wiemy, że są ludzie i tacy, którzy na to miano nie zasługują. Poznaliśmy niemoc wynikającą z braku funduszy. Wzbogaciliśmy się o brak wstydu, gdy prosimy o pomoc. Zwiedziliśmy...oddziały szpitalne i poradnie przyszpitalne. Mamy wiedzę stricte  medyczną z niektórych dziedzin. Możemy wymieniać z nazwiska najlepszych specjalistów. Zawarliśmy mnóstwo znajomości z rodzicami innych chorych dzieci. A! Jesteśmy bogatsi o coś jeszcze, chyba najważniejsze - wiemy, że mamy siebie, a nasza rodzina to największy skarb.

sobota, 19 marca 2016

List do moich synów



Kochani, piszę ten list, bo czasem na co dzień zapominam powiedzieć Wam o wielu sprawach. Sami zresztą wiecie, jak wygląda nasz dzień. Gdyby nie terminarz na ścianie, przypomnienia w komórce, byłoby z nami krucho. Chociaż i tak wymienione wyże środki zaradcze nie zdają egzaminu zawsze. Przyznaję się, zapomniałam kilka razy o wizycie u lekarza i później świeciłam oczyma, aby ją przełożyć. Tak, zdarzało się, że farmaceutka w aptece zastanawiała się pewnie, czy jeszcze przyjdę po zamówione leki. Oczywiście, poszłam po nie, ale najpierw musiałam sobie o tym przypomnieć. To prawda, bywały dni, kiedy w lodówce było tylko światło i dopiero wieczorem, gdy okazywało się, że na kolację jest tylko powietrze, pędziłam na zakupy, o których... zapomniałam wcześniej.

Nasz dzień jest zwariowany. Wszyscy wiemy, że brakuje w nim kilku dodatkowych godzin. Widujemy się w biegu. W biegu rozmawiamy, wymieniamy uściski. W biegu jemy, odpoczywamy, o ile można to nazwać odpoczynkiem. Grafik rodzinny napięty do granic możliwości. Przykro mi, że tak to wygląda. Był nawet czas, gdy zarzucałam sobie, że jestem niezorganizowana. Uwierzcie, wypróbowałam już niemal wszystkich sposobów, ale nadal nie znalazłam złotego środka na plan dnia.

Drogi M., bardzo szybko musiałeś dorosnąć. Mimo, że mam kłopoty z zapamiętywaniem różnych spraw, przypominam sobie, że nie tak dawno mieliśmy czas na wszystko. Razem czytaliśmy, graliśmy w planszówki, robiliśmy kino domowe, dyskutowaliśmy na niekończące się tematy, pichciliśmy w kuchni. Z dnia na dzień Twoje beztroskie dzieciństwo zniknęło. Zaskoczyłeś nas bardzo. Przyjąłeś to, co przyniósł los, bardzo odpowiedzialnie. Nie pamiętam, kiedy zajrzałam Ci ostatnio do zeszytów i książek. Pamiętasz, traktowaliśmy to jak rytuał? Teraz sam radzisz sobie ze wszystkim. Przychodzisz po pomoc tylko wtedy, gdy naprawdę musisz lub nie jesteś czegoś pewien. Widzimy z tatą, jak wydoroślałeś. Jesteś też najwspanialszym starszym bratem, jakiego znam. Trochę się bałam. Tyle lat przecież tylko Ty byłeś pępkiem naszego świata. Teraz pępki są dwa i serce mi rośnie, gdy widzę, jak bardzo się kochacie. Zaskakujesz nas też odpowiedzialnością niebywałą jak na swój wiek. Gdy widzę, jak czytasz etykiety produktów, sprawdzasz, co możesz jeść, serce pęka mi z bólu, ale jednocześnie wiem, że jesteś w stanie poradzić sobie kiedyś sam z chorobą. Nie boję się już tak bardzo.

Drogi J., podporządkowałeś sobie całe nasze życie. Jeszcze się nie urodziłeś, a już wiedzieliśmy, że będziesz dzieckiem wyjątkowym. Na przekór wszelkim przeciwnościom losu pokazałeś, że walka o Ciebie miała sens. To Ty udowodniłeś, jak dużo jest siły w małym istnieniu. Po przyjściu na świat walczyłeś o oddech. Stoczyłeś bój o życie. Stałeś się rodzinnym bohaterem. Wiesz dobrze, jak wiele jeszcze przed Tobą. Mam łzy w oczach, gdy na przekór własnemu ciału pokonujesz kolejne trudności. Płakałam bardzo długo, gdy dotarło do mnie, że mój maleńki synek jest niepełnosprawny. To Ty pozwoliłeś mi jednak się z tym pogodzić, a raczej dałeś mi siłę do walki. Za każdym razem, gdy widzę Twoje łzy podczas rehabilitacji, pęka mi serce. Pęka na milion kawałków, a później niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki spaja się w całość, gdy dostrzegam, jakie robisz postępy. Nauczyłeś nas, że szczęście tak naprawdę składa się z drobiazgów. Dzięki Tobie cieszymy się małymi rzeczami. Udowodniłeś, że niepełnosprawność nie jest ogromnym ograniczeniem. Ograniczeni są ludzie zdrowi, którzy myślą inaczej. Uczymy się od Ciebie każdego dnia radości życia. Masz cudownego starszego brata, który na wiele Ci pozwala. Nie wiem, czy inny dałby radę znieść to, że go gryziesz, szarpiesz, wtykasz palce do oczu itp. M. jest dzielny i tylko gdy przesadzisz, ucieka do swojego pokoju odpocząć od Twoich wygłupów.

Najdrożsi, wypełniacie wszystkie moje myśli. Jesteście całym moim światem. To, że mam wyjątkowe dzieci sprawia, że moje całe życie stało się wyjątkowe. Wybaczcie mi, że nasz dom jest nietypowy. Wybaczcie, że jesteśmy przeciętną rodziną, ale z nieprzeciętnymi problemami. Tak, jestem mamą zabieganą. Przepraszam Was, gdy nie dam rady czegoś zrobić. Jestem zapracowana, zalatana, nie mam czasu, by na chwilę usiąść. Tak bardzo chcę wierzyć, że to się zmieni. Kiedyś. Dopóki jednak jest, jak jest, pozwólcie na szybkie całusy, uściski, rozmawiajmy nawet podczas sprzątania. A gdy już zasypiacie i ja kończę  wieczorem wszystko robić, wtedy słucham Waszych śpiących oddechów. Uśmiecham się  do Waszych spokojnych twarzyczek i myślę, że jestem najszczęśliwszą osobą pod słońcem. Mam Was. Mam DOM.
Wasza mama

sobota, 12 marca 2016

Matka Fiksatka




Znacie takie mamy? Wyróżniają się w tłumie? Matki Fiksatki. Matki prawie wariatki na punkcie swoich dzieci. A może ktoś z Was jest tego typu rodzicem? Ja jestem i przyznaję się do tego otwarcie. Bez zbędnego tłumaczenia, wyjaśniania etc. Popełniam ten post nie z potrzeby usprawiedliwiania się. Piszę, bo wiem, że jest nas więcej, tylko siedzimy cicho, wstydząc się uśmieszków, heheszków itp.

Matka Fiksatka, tudzież Matka Wariatka wbrew temu, co pseudonim sugeruje, nie jest osobą z problemami natury psychicznej. Owszem, może sprawiać takie wrażenie na pierwszy rzut oka. Oczywiście, są tacy, którzy będą się z niej wyśmiewać, pukać w czoło. Ba! Tacy to są nawet w większości. Matka Fiksatka często chowa głowę w piasek i nie odpowiada ciętą ripostą. Nie odpowiada, bo wszyscy wokół twierdzą, że jest przewrażliwiona, przesadza i powinna odpuścić.

Na czym polega fenomen szczególności Matki Fiksatki? Nazywam te cechy fenomenem. O tym, dlaczego, będzie później. Skupmy się teraz na charakterystyce owego rodzica.

 Latorośl kichnie, kaszlnie, chrząknie itp. Nieważne co z powyższego zrobi, u Matki Fiksatki włącza się alarm. Przypatruje się dzieciowi, który w najlepsze broi na podłodze. Wskaźniki niebezpieczeństwa uaktywniają się podprogowo w zachowaniu mamy. Niby przepadkiem kładzie dłoń na czole malca (czasem nie takiego już malca) i sprawdza metodą skin to skin temperaturę ciała. Podejrzliwie zagląda w oczy dziecka wypatrując symptomów ewentualnego przeziębienia. Po raz enty w ciągu godziny zadaje swojemu dziecku pytanie, czy czasem je głowa nie boli (ją zaczęła już dawno). W nocy cztery razy wstanie (może i nawet 40) zobaczyć, czy wszystko w porządku, posłuchać oddechu itp.

Inna sytuacja. Dziecko przychodzi z siniakiem, zadrapaniem albo drzazgą. U matki Fiksatki włączają się ukryte do tej pory zdolności udzielania pierwszej pomocy. Oprócz odpowiedniego zaopatrzenia ran (czasem minimalnych) daje swemu dziecku okłady czułości, otwarte do przytulenia ramiona i całusy w głowę. Jeśli dzieć jest starszy, przynajmniej próbuje cmoknąć go w głowę, pogłaskać niby przypadkiem.

Nie daj Boże, jeśli ktoś w jakikolwiek sposób skrzywdzi dziecko Matki Fiksatki. Pierwotne instynkty drapieżcy biorą wtedy górę i z kobiety anioła matka staje się lwicą. Lwicą, która za swoje młode oddałaby życie, a już na pewno da w pysk, gdy trzeba.

Matka Fiksatka o swoich potrzebach myśli na końcu. Bywa i tak, że nie chodzi do fryzjera, kosmetyczki, bo potrzeby jej dzieci biorą górę. Nie, nie robi z siebie z tego powodu cierpiętnicy. Jej jest ciężko, gdy sobie coś kupuje, bo w myślach przelicza zaraz, co mogłaby za to zrobić dla dzieci. Kupiłaby może starszemu spodnie, bo dziwnie krótkie się zrobiły. Dla młodszego potrzeba na rehabilitację, więc każda złotówka jest na wagę złota. I tak oto wraca Matka Fiksatka z zakupów, które notabene miały być dla niej, a w torbie jeansy dla dorastającego chłopca i dwa bodziaki (była promocja!). Hej, Matko, a co dla Ciebie? - zapytacie. Jak to co? Uśmiech.

Fenomen? Oczywiście, że tak! Znam kilka takich Matek. Nie mówią o sobie głośno, nie chwalą się, nie robią z siebie bohaterek, bo za takie się nie uważają. Niektórzy z nich drwią. Mówią, że tak nie można. Zarzucają nadopiekuńczość. To nie tak. Matka Fiksatka jest jak kwoka i pisklaki. Przychodzi jednak taki moment, kiedy sama popycha młode, by się usamodzielniły. Owszem, będzie czujna. Nawet, gdy dzieci wyrosną, to będzie trzymała się z boku, ale zawsze gotowa do pomocy.

Moje dzieci to mój skarb. Sens. Motywacja. Dzięki nim otwieram rano oczy i dochodzę do wniosku, że jest warto. Co warto? Jak to co?! Warto żyć!

 „Matka byłaby zdolna wymyślić szczęście, aby je dać swoim dzieciom.” (Madeleine Delbrer)




niedziela, 6 marca 2016

Optymizm



Optymizm. Cecha charakteru. Sposób na życie. Robienie dobrej miny do złej gry. Wszystko pasuje. Zapytano mnie ostatnio, jak to robię, że przyjmuję kolejny dzień z uśmiechem, mimo kłód, które pod nogi rzuca nam los. Nie wiem. Albo wiem. Trudno powiedzieć. Ot, filozofia na poziomie szarego człowieka. Los rzuca kłody, bo ma w tym jakiś zamysł. A może właśnie z nich zbudujesz coś nowego?

Gdybyś mi półtora roku temu, dwa lata temu powiedział to, co ja mówię teraz, pewnie roześmiałabym ci się w twarz. Może z grzeczności udawałabym, że rozumiem, a skrycie kazała ci się popukać w głowę. Optyka myślenia zależy od sytuacji życiowej. Potoczne "punkt widzenia zależy od siedzenia" trafione jest w dziesiątkę. Bo jakże to budować z kłód? Przede wszystkim - co budować?

Jestem człowiekiem sumiennym. Lubię, gdy wszystko wykonane jest na czas. Posądzić mnie można czasami o pedanterię. Denerwują mnie ludzie chaotyczni, niepoukładani, którzy wszystko mają gdzieś. Ludzie typu "zrobi się', "później", "może". Pewnego dnia ten mój poukładany świat runął jak domek z kart. Wystarczył jeden podmuch. Później kolejny. Część kart się zgubiła. Pedanci doskonale wiedzą, co czułam, nie mogąc znaleźć się w nowej rzeczywistości. Harmonia, która dawała mi względne poczucie bezpieczeństwa, zamieniła się w szalejące tornado. Były dwa wyjścia. Pierwsze - poddać się i pozwolić nieść niczym Dorotka z Oz. Drugie - okiełznać życiowy bałagan i poskładać domek, może z nieco innych kart, ale domek. Na Dorotkę nie pasuję. Nie lubię bucików, nawet magicznych. Cóż, może mało kobiece, bo kobiety kochają buty, ja cenię wygodę (czytaj: cichobiegi). Poza tym wędrówki, podróże są fajne, ale pod warunkiem, że wiem, gdzie i jak wracać. Dorotka miała z tym problem, a ponieważ wielcy czarnoksiężnicy są podobno na wymarciu, wybrałam rozwiązanie drugie.

Zbudowałam od podstaw nową rzeczywistość. Nie ukrywam, że niemal sto procent zrobił za mnie "łaskawy" los, a reszta udała się dzięki wsparciu, jakie mam w najbliższych osobach. Mąż, dzieci - to motor mojego życia. Gdzieś na dalszym planie jest praca, którą lubię, w której w jakiś tam sposób się spełniam i staje się ona dla mnie odskocznią od problemów.

To optymizm. Konieczność życiowa. Przyjmuję kolejny dzień uśmiechem. Witam poranki nie zastanawiając się, czy przetrwam, tylko myśląc,w  jaki sposób to zrobić. Gdy kolejne wydarzenia przynoszą ciosy, przyjmuję je, nastawiając najmniej bolesne miejsca. Czasami sama się zastanawiam, ile zniesiemy, ile jesteśmy w stanie znieść. To nie tak, że gdy życie okłada nas po twarzy, to ja się śmieję. Nie, nie. Zwykle upadam na kolana na trochę. Los podcina skrzydła i gdy myślę, że już nie polecę, że tym razem nie dam rady, że już za dużo, wtedy w jakiś cudowny sposób zbieram się w sobie i mój wewnętrzny głos przemawia:  "nie tak łatwo ze mną". Ostatni czas wiele mnie nauczył. Asertywności. Działania. Przede wszystkim jednak ... Tak, optymizmu. Po każdej burzy wychodzi słońce. I odwrotnie też. Nic nie jest nam dane na zawsze. Ogromną sztuką jest dostrzegać w drobnostkach pozytywy. Jeszcze większą sztuką jest odnaleźć szczęście w...nieszczęściu. Jedni będą pisać o predestynacji, inni o karmie, a dla mnie to życie. Jeśli nie odnajdę odrobiny sensu w tym, co się dzieje, to codzienność zatraci sens. Optymizm odwraca uwagę od czarnych myśli, stanów depresyjnych, jest lekarstwem na smęcenie i daje porządnego kopa do działania.

Jean Cocteau powiedział kiedyś "Optymizm jest ślepy, pesymizm gorzki". Cóż... Kwestia tego, by wybrać mniejsze zło. Nie lubię goryczy. Ślepota łatwiej mi przychodzi.