niedziela, 31 lipca 2016

Źródła pamięci



Był sobie człowiek, który zgubił pamięć. Jak to możliwe? Trudno powiedzieć. Któregoś dnia wstał i zapomniał, kim jest. Usiadł, rozejrzał się w każdą stronę, podrapał po głowie i usilnie próbował sobie przypomnieć, co miał zrobić. Niestety, w żaden sposób nie mógł tego uczynić. Nie to było jednak najgorsze. Najtrudniej było mu zmierzyć się z tym, że nie pamiętał znaczeń słów. Mieszały się. Plątały. Słowa zaczęły utrudniać mówienie.

Człowiek postanowił udać się do źródeł pamięci. Tak poradzili mu inni ludzie.  Gdyby ktoś nie wiedział, to jest to miejsce, z którego wystarczy zaczerpnąć nieco wody, napić się, a wspomnienia wracają. Wędrówka była długa, męcząca. Po drodze zatrzymywał się kilka razy, aby odpocząć. Podczas odpoczynków na nowo poznawał smaki, zapachy, widoki. Rzadko mówił, bo mowa nadal sprawiała mu trudność. Szedł siedem dni i siedem nocy, chociaż nie liczył. Nie liczył, bo zapomniał, jak to jest wszystko przeliczać.

Ósmego dnia zza horyzontu wyłoniły się źródła pamięci. Niczym nie przypominały wyobrażeń człowieka. Zwykłe szare wody. Od czasu do czasu mieniły się zanurzonymi w nich promieniami słonecznymi. Na brzegu stali inni ludzie. Łapczywie nabierali wody w ręce i pili, ile się dało. Jedni tuż po zaczerpnięciu kilku łyków odzyskiwali jasny wzrok. Wtedy najczęściej smutnieli. Bywali tacy, którzy zaczynali rwać włosy z głów. Pędzili później na oślep przed siebie. Inni nieśmiało uśmiechali się do siebie, ale ich była znaczna mniejszość. Człowiek przystanął nie wiedząc, co dalej robić. Jeszcze kilka godzin wcześniej wydawało mu się, że chce powrotu pamięci. Teraz nie był tego taki pewien. Do której grupy będzie należał? Czy do garstki szczęśliwców z jasnym obliczem? A może do tej większości z szałem w oczach? Postanowił poczekać.

Nad źródła pamięci codziennie zmierzają nowi ludzie. Mijają człowieka siedzącego na wzgórzu. Podobno nadal nie wie, czy chce pamiętać. Boi się odejść, by nie żałować, że nie pamięta. Boi się napić, by nie szukać później źródeł zapomnienia.

_______________________________________

Pamięć płata ludziom figle. Ciągle zastanawiam się nad alternatywnymi formami zapamiętywania. Przerabiałam już tradycyjny kalendarz z zapiskami plus przypomnienia w telefonie. Do tego były fiszki przyczepiane magnesami do lodówki. Efekt? Ostatnio zapomniałam o czymś ważnym. Właściwie wszystko, o czym muszę pamiętać, jest cholernie ważne. Pamięć zrobiła mi taki żart, że byłam zła...na siebie. Nawaliłam. Swego czasu byłam tak zdesperowana, że myślałam o kolorowych nitkach zawiązywanych na palcach, nadgarstkach, tudzież innych widocznych częściach ciała. Zastanawiałam się także nad robieniem kropek na dłoniach. Może być jednak problem z zapamiętaniem, po co to robiłam.

Nie wiem, czy to wina wieku. Z czasem podobno się tak robi, ale łudzę się, że to jeszcze nie TO. Być może jest tego wszystkiego za dużo albo szukam wymówek dla kompletnego chaosu, który ostatnimi czasy zagościł w naszej rzeczywistości. Ciężko się z tym pogodzić. Przecież zawsze miałam zapędy bycia pedantką, zorganizowanie to było moje drugie imię. Teraz zdarza się, że żadne z nas nie ma siły na perfekcyjny dom. O perfekcyjnych paniach/panach domu nie wspomnę. U nas zaczyna to wyglądać przeciwnie i tylko z szacunku do języka polskiego nie nazwę zjawiska dosadnie (chociaż ze złości korci, jak nie wiem co). Do tego bezsenność często przysiada w rogu i nie daje wytchnienia. Od dnia.

Starożytni Grecy mieli rzekę zapomnienia - Lete. Czasami myślę sobie, że to genialne. Zmyć z siebie wszystko. Ot tak. Zapomnieć o zmartwieniach, troskach, niepokojach. Zaczynam rozumieć ludzi, którzy któregoś dnia wychodzą na chwilę do kiosku i nikną. Rozumiem, ale żeby nie było - nie pochwalam. Jednocześnie nie piętnuję. Do tego nie ma prawa nikt. Człowiek ma to do siebie, że uwielbia oceniać innych. Często sam zaczyna być bardziej święty od świętych. I pomyśleć, że wystarczy na chwilę znaleźć się po drugiej stronie. Zakrętu. Rzeki. Życia.

Mój człowiek z bajki dalej siedzi na wzgórzu. Nie wymyśliłam jeszcze, skąd tak naprawdę jest. Prawdopodobnie wyszedł na chwilę... z siebie.


sobota, 30 lipca 2016

Kapelusz




Czy to bajka, czy nie bajka? Załóżmy, że bajka lub nie. Jak komu wygodniej. Zatem zaczynajmy.

W wielkim mieście, którego nazwa jest tak trudna, że jej nie zapiszę, na świat przyszedł malutki Okruszek. Okruszek nosił inne imię, ale rodzice rzadko go używali, wszyscy zatem przywykli do "Okruszka". Był maleńki. O wiele mniejszy niż inne dzieci. Jako niemowlę leżał spokojniutko w łóżeczku spoglądając ciemnymi oczkami. Nie machał na oślep rączkami i nóżkami. Nie domagał się uwagi. Wszyscy się dziwili, że to takie stateczne i piękne niemowlę. Dziwili do czasu. Później zaczęli szeptać, zerkać, aż przyszedł moment, że czasem pokazywali palcami.

Okruszek rósł. Sam przydomek "Okruszek" przestał do niego pasować, ale i tak każdy mówił do niego w ten sposób. Wyraźnie widać było, że jest inny od rówieśników. Jego rączki i nóżki zachowywały się tak, jakby należały do kogoś obcego. Nie chciały współpracować. Dziwnie wykręcały się w różne strony. Język i usta też nie umiały się zgrać. Okruszek nie potrafił gryźć, nie panował nad śliną, która kącikiem ust mu wyciekała, nie umiał mówić. Nie przeszkadzało to jednak jego rodzicom. Kochali go bezwarunkowo. Dla nich to było dziecko wyjątkowe. Cudowne. Wspaniałe. Każdego dnia próbowali pomóc synkowi wożąc go do kolejnych uzdrowicieli, kolejnych speców od ćwiczeń, którzy mozolnie starali się usprawniać chore ciałko.

Okruszek wydawał dźwięki, a mama i tata  świetnie je rozumieli. Dogadywał się wskazując mrugnięciem oczu symbole w magicznej księdze, którą zdobyli rodzice. Inni pukali się w czoło widząc, jak bardzo Okruszek był kochany. Jeszcze inni okazywali litość i współczucie, że tak los doświadczył rodzinę i pokusili się nawet o dobre rady. Wskazywali rodzicom miejsca dla Okruszka, w których rzekomo byłby szczęśliwy, a oni wreszcie wolni. Nie podobało się to mamie i tacie.

Okruszek rozumiał wszystko, co widział i słyszał. Owszem, był więźniem swego ciała, ale doskonale zdawał sobie sprawę z otaczającej go rzeczywistości. Często pojedyncza łza spływała mu po policzku, dokuczanie i wyśmiewanie bolało. Bolało niemal fizycznie, bo gdy w Okruszku żal ściskał serce, od razu wzmagały się przykurcze. Mama i tata cierpieli razem z nim. Któregoś dnia rodzice użyli  zaklęć dostępnych tylko ludziom wtajemniczonym. Wyczarowali magiczny kapelusz. Kapelusz wyjątkowy. Wystarczyło, by Okruszek go nałożył, a stawał się dzieckiem jak inne dzieci. Kapelusz miał szerokie rondo, które chroniło od ciekawskich spojrzeń.Był też dość głęboki i wpadał na uszy chroniąc je przy okazji od dziwnych półszeptów oraz uwag. Okruszek wkładał kapelusz na głowę, a właściwie wkładali mu go inni,  i rodzice zabierali go na spacer. Jeździł niczym książę, popychany na specjalnym wózku. Cieszył się zapachem powietrza. Lasu. Wody.

Mijały lata. Wiele zmieniło się w życiu Okruszka. Bardzo urósł i nawet głupio było zwracać się do niego tym pieszczotliwym przydomkiem. Wydoroślał. Ze świata rozumiał coraz więcej. Był mądry. Pokończył szkoły. Pokusił się o studia na różnych uczelniach. Nie zmieniło się tylko jedno - nadal był uwięziony we własnym ciele, ale kapelusz nie stracił nic na swej mocy. Wciąż pomaga mu podczas wychodzenia. Ze swojej skorupy też.

Miałam niebywały zaszczyt poznać osobiście Okruszka. Weszłam na chwilę do tej bajki. To bardzo wrażliwy i mądry człowiek. Nosi kapelusz. Raz trzyma go na kolanach. Raz ma go na głowie. Zależy. Od czego? Od ludzi. Od Was. Od Nas. Od tego, jak układa się Bajka.


sobota, 16 lipca 2016

Baśń o dwojgu ludziach i nie tylko



W niedalekiej przeszłości, a może nawet w teraźniejszości, dwoje ludzi spotkało się przypadkiem. Piszę "przypadkiem", ale podejrzewam, że nic w tym przypadkowego nie było. Przypadek przecież jest niczym innym jak zaplanowanym figlem Opatrzności i Losu.

Była to epoka, gdy ludzkość umiała rozszczepiać atom, technika postępowała do przodu, a moc Internetu łączyła w mgnieniu oka nawet kontynenty. Człowiek wykorzystywał  swoje zdolności nie zawsze w dobrych celach. Homo homini lupus pasowało do obecnej cywilizacji. Pogoń za pieniądzem, wszechobecna komercja, zapędy przywódcze, imperializm, ekspansja  - stawały się często przyczyną terroru, walk, modnie okrzykiwanych w imię wiary, ale nie mających za wiele z wiarą wspólnego.

Dwoje ludzi spotkało się (nie)przypadkiem. Związało. Było to uczucie niczym nieskażone, pierwsze, mocne, prawdziwe. Żaden wiatr, żadna nawałnica i burza nie dawały rady rozdzielić splątanych ze sobą serc. Któregoś dnia Los wpadł na genialny pomysł. Próba. Tak, to jest TO! Podda ich próbie. Próbie trudnej, wymagającej siły uczucia, wymagającej czegoś więcej niż przywiązanie.

Dwoje ludzi założyło rodzinę. Uwiło gniazdo w małym M-3 kupionym na kredyt, który miał być spłacany długie lata. Malowało ściany na zielony i brzoskwiniowy kolor. Wybierało meble kupione na miarę swoich portfeli, ale takie, które pasowały idealnie. Dwoje ludzi dało życie. Na świat przyszedł syn. Cudowny. Z malutkim zadartym noskiem. Dostał imię M. Mały M. rósł i przestawał być mały. W mieszkanku czuło się zapach uczuć. W lipcu każdego roku rodzina wyjeżdżała na krótko nad morze. Wracała później z naładowanymi akumulatorami codzienności. Wszystko było normalne, o ile termin normalności istnieje.

Dwoje ludzi pragnęło większej rodziny. Po długich latach wyczekiwań na świat miał przyjść kolejny  chłopczyk. Dwoje ludzi bardzo się martwiło, bo mądrzy doktorzy stwierdzili, że może to być sporo przed czasem. Tak też się stało. Maleńki J. urodził się o dwa miesiące za wcześnie. Był okruszkiem, który stoczył walkę o życie podłączony do mnóstwa kabelków. Maszyna oddychała za niego, by płucka mogły dojrzeć. Cywilizacja i postęp medycyny okazały się tym razem zbawienne. Mały bohater wygrał życie, chociaż zmagał się z różnymi powikłaniami bycia wcześniakiem. W domu zapanowała radość. Na chwilę, bo przecież za rogiem czyhał Los.

J. rozwijał się fizycznie inaczej niż rówieśnicy. Gdy inni pełzali, on leżał. Gdy raczkowali, on leżał. Gdy wstawali, on...leżał. Dwoje ludzi znowu się martwiło. Odwiedzali gabinety mądrych lekarzy. Dostali wstępne diagnozy, które nie były dobre - J. był chłopcem niepełnosprawnym, który według mądrych doktorów miał być tzw. dzieckiem leżącym. Pierwszy cios nie zwalił z nóg dwojga ludzi. Postanowili walczyć, szukając magów od rehabilitacji. Było ich kilku. Ciężka praca dawała rezultaty. J. siadał, pełzał, raczkował, zaczął wstawać. Gdzieś tam z tyłu głów dwojga ludzi przysiadła nadzieja, że mały J. kiedyś może będzie chodził.

Mały J. ciągle odwiedzał z rodzicami wybitnych specjalistów, często bywał na oddziałach szpitalnych. Któregoś razu z wielu wykonanych badań powstała diagnoza - J. jest bardzo chory. Tak chory, że mądrzy doktorzy nie wiedzą, jak go leczyć, bo... nie znają tej choroby. Przed nim nikt jej nie miał. Dwoje ludzi i starszy syn musieli zrobić sobie dodatkowe badania. Wtedy przewrotny Los chichotał z radości i zacierał ręce. Z badań wynikało jasno, że M. cierpi na tę samą chorobę, tylko nikt o tym wcześniej nie wiedział. Los powalił dwoje ludzi na kolana. Tak mocno, że gdyby nawzajem się o siebie nie wsparli, nie udałoby się im podnieść. Potykając się o kamienie istnienia postanowili przemierzać codzienność. Od czasu do czasu kolejny wicher w postaci jakiegoś kolejnego wyniku przewracał ich, ale na krotko. Los drwił skazując rodzinę na zmaganie się z życiem. Zsyłał kolejne problemy. Niech się martwią o fundusze na dietę dla chłopców, o środki na rehabilitację dla J. A może wcale im się nie uda i mały nie stanie na nogi? "Ha, ha, ha!" - złowieszczo rozbrzmiewał śmiech Losu na korytarzach życia.

Dwoje ludzi smuciło się każdego dnia. Na głowie przybywało im siwych włosów. Zmartwienia odkładały się w zmarszczkach na twarzy. Mimo tego nie puszczali swoich dłoni. Podnosili wysoko zmęczone spojrzenie i wyczekiwali odmiany. Ciągle w nią wierzyli. Wtedy pojawili się inni ludzie. Ktoś pomógł i dał dla J. na rehabilitację, ktoś podarował zabawkę, a inni przynieśli ciepło. Dużo ciepła. Ciepło w postaci słów, W postaci gestów, poklepywania po ramieniu. Zrobiło się jaśniej. W XXI w., w wieku postępu i rozrostu cywilizacji, gdy ludzkość powoli zatracała umiejętność zwykłej komunikacji, dwoje ludzi znalazło inne serca, gotowe nieść taką pomoc, na jaką je stać.

Los poczuł się tak, jakby ktoś zagrał mu na nosie. Nie mógł patrzeć, że nieszczęścia sprowadzają na tę rodzinę szczęście. Knuł, spiskował, podstawiał nogę, czasem nawet dwie, a oni wstawali. Walczyli nie używając żadnej kopii, broni, ale siły uczuć. To było niepojęte dla Losu. Wtedy do jego drzwi  zapukała Opatrzność zwana przez innych Stwórcą. Stwórca uśmiechnął się łagodnie i Los zrozumiał, że przypadkowo stał się Jego sprzymierzeńcem. Te dzieci miały trafić do tych dwojga ludzi. Tak zaplanował sobie On. Nikt inny nie poradziłby sobie z tym, co spadło na tę rodzinę. Gdzieś indziej J. mógłby być rzeczywiście leżący. Gdzieś indziej chłopcy nie dostaliby przydomków: M. Waleczny i J.Wspaniały. Oni musieli trafić TUTAJ.

Mijają dni. Dwoje ludzi nadal się martwi. Szukają odpowiedzi na wiele pytań. Walczą każdego dnia o to, by życie ich dzieci kiedyś w przyszłości było normalne. Walczą, by J. był samodzielny, by pokonał niepełnosprawność. Do tego potrzeba dużo pieniędzy - symbolu materializmu XXI w. Dwoje ludzi ciężko pracuje. Dwoje ludzi puka do drzwi innych ludzi, puka do różnych fundacji, szuka pomocy, z efektem różnym. Dla nich ważna jest każda pomoc, nawet najmniejsza, bo ma wymiar walki o ich dzieci. Dwoje ludzi zapomniało, jak wygląda morze, jak wygląda odpoczynek, bo na to nie ma czasu.

Dwoje ludzi trzyma się za ręce. J. i M. bawią się obok nich. Los zagląda przez okno i sprawdza, czy sobie radzą. On czuwa nad wszystkim. Nad Losem też.

Chciałabym zakończyć "I żyli długo, i szczęśliwie", ale nie tym razem. Dlaczego? Bo ta baśń trwa. Ta baśń ma na imię "Życie" i z baśnią za wiele nie ma wspólnego. Chociaż kto wie, za sznurki pociąga z Góry Ktoś zupełnie inny. Czekamy na scenariusz.

poniedziałek, 4 lipca 2016

Jest... fantastycznie (?)



Kiedy dziecko zmaga się z chorobą, niepełnosprawnością, ze słownika rodzinny znikają niektóre wyrazy. Jedne znikają na dobre, nie wypowiada się ich głośno, czasem tylko w lekkomyślnych marzeniach, a inne znajdują swoje zamienniki.

Czas. Pojęcie względne. Ucieka przez palce. Powiedzenie "nie mam czasu" nabiera dosłownego znaczenia. Doba jest zbyt krótka. Rehabilitacja, zajęcia dodatkowe, wspomagające, wizyty u specjalistów, hospitalizacje - to wszystko zostaje upchnięte pomiędzy pracę rodziców, rodzinę i próbę egzystowania we względnie normalnej rzeczywistości. Czasu brakuje na odpoczynek, ale i zmęczenie, zabawę, życie przez wielkie "ż". Łapiemy się na tym, że wypadałoby chociaż czasem przysiąść, a okazuje się, że krzesła nie było czasu naprawić.

Wakacje. Inni mówią na to "urlop". Kognitywizm naszej rodziny wymodelował sobie inną czasoprzestrzeń i oszukuje potrzebę odpoczywania na urlopie potrzebą spędzania czasu wolnego na turnusie rehabilitacyjnym. To nic przecież, że ćwiczenia J. będzie miał po 5 godzin dziennie z małymi przerwami. Przecież to urlop. Okolica fajna, w "wolnej chwili" udamy się na spacer. Poza tym nocowanie poza domem też jest formą oderwania się od codzienności, czyż nie?

Znajomi. Przyjaciele.  Słowa te zyskały na znaczeniu. Dopiero teraz okazuje się, kto jest przyjacielem rodziny, na kogo można liczyć w sytuacjach wyjątkowych, a kto nie podołał. Do nikogo nie ma się żalu. Wręcz przeciwnie. Dobrze wiedzieć, że człowiek jest tylko człowiekiem i pewnych swoich ograniczeń nie jest w stanie przeskoczyć. Moje dziecko nie zaraża niepełnosprawnością. Nie potrzebujemy też litości, ukrytych spojrzeń, rozmów półszeptem. Potrzebujemy natomiast wsparcia. Najbardziej dobrym słowem. Nie, nie zapewniaj nas, że będzie dobrze, bo wiemy, że nie masz tej mocy. Mów nam, że jesteś i to wystarczy. Informuję również, że ukryte spojrzenia widzę, półszepty słyszę, mimo że udaję, że tak nie jest. Może nie powinnam udawać? Tylko nie wiem, co powiedzieć. Współczuć, że ktoś nie ma odwagi?

Samochód. Auto. Ta rzecz staje się niezbędna. Do końca życia wdzięczna będę siostrze, która namówiła mnie na zrobienie kursu prawa jazdy i podejście do egzaminu. Inni wątpili w to, bym kiedykolwiek miała sama jeździć. Mobilność jest konieczna przy przemieszczaniu się z gabinetu do gabinetu, z miasta do miasta, z domu do pracy i odwrotnie.  O ile inni myślą o tym, jaki model jest na topie i planują zakup lepszych czterech kółek, o tyle u nas wygląda to kompletnie inaczej. Zaciskamy mocno kciuki, by jeszcze nasze auto dało radę, by nie posypało się na drodze, wszak do najmłodszych nie należy. Sprawne musi być, przewożę nim największy swój skarb - moje dzieci. Mam jednak świadomość tego, że rzeczy się zużywają. I to mnie przeraża,bo na dzień dzisiejszy zasobność naszego portfela nie pozwala na szaleństwa w kwestii motoryzacji.

Dobra materialne. Szeroka kategoria. Meble. Ubrania. Biżuteria. Itp. U nas należałoby wyliczać nieco inaczej: dieta, sprzęt ortopedyczny, leki. I to materialne, i to - nie da się ukryć. Tylko tworzywo nieco inne, ale kto by się tam przyglądał szczegółom, prawda?

Życie kulturalne. Od zarania dziejów człowiek lubi dostarczać swojej duszy rozrywki. XXI wiek niesie ze sobą mnogość doznań intelektualnych i estetycznych. Niestety, kino, teatr, filharmonia to kultura w cenie. Dosłownie. Od czasu do czasu zapewniam starszemu M. wypad do kina. Częściej skupiamy się jednak nad rozwijaniem intelektu poprzez czytanie (podziękowania dla bibliotek), rozmowy, czy empiryczne poznawanie świata w zależności od tego, gdzie akurat jesteśmy. Kultura jest wszędzie. Czy niska, czy wysoka, zależy tylko od nas i od tego, jak do niej podchodzimy.

Nie myśl sobie, przypadkowy czytelniku, że próbuję tutaj narzekać. Co to, to nie! Próbuję tylko pokazać, że świat ma różne barwy, różne punkty widzenia zależne od punktów siedzenia. Jestem niepoprawną optymistką, bo widzisz, pesymizm nic nie wnosi. Nic nie zmienia. Optymizm - owszem. Niebo nie jest szarobure, tylko jest cudownie szare.

Nie czepiam się, bo patrzę dziś
Na świat bezkrytycznie

Nie mądrzę się, bo można od
Zbyt uczonych tyrad dostać świra


To wszystko na dzisiaj. Za jakiś czas nasz słownik pewnie znowu ewoluuje. Robi to cały czas. My podążamy za nim albo na odwrót - on za nami. Kto by jednak nadążył...