sobota, 16 lipca 2016

Baśń o dwojgu ludziach i nie tylko



W niedalekiej przeszłości, a może nawet w teraźniejszości, dwoje ludzi spotkało się przypadkiem. Piszę "przypadkiem", ale podejrzewam, że nic w tym przypadkowego nie było. Przypadek przecież jest niczym innym jak zaplanowanym figlem Opatrzności i Losu.

Była to epoka, gdy ludzkość umiała rozszczepiać atom, technika postępowała do przodu, a moc Internetu łączyła w mgnieniu oka nawet kontynenty. Człowiek wykorzystywał  swoje zdolności nie zawsze w dobrych celach. Homo homini lupus pasowało do obecnej cywilizacji. Pogoń za pieniądzem, wszechobecna komercja, zapędy przywódcze, imperializm, ekspansja  - stawały się często przyczyną terroru, walk, modnie okrzykiwanych w imię wiary, ale nie mających za wiele z wiarą wspólnego.

Dwoje ludzi spotkało się (nie)przypadkiem. Związało. Było to uczucie niczym nieskażone, pierwsze, mocne, prawdziwe. Żaden wiatr, żadna nawałnica i burza nie dawały rady rozdzielić splątanych ze sobą serc. Któregoś dnia Los wpadł na genialny pomysł. Próba. Tak, to jest TO! Podda ich próbie. Próbie trudnej, wymagającej siły uczucia, wymagającej czegoś więcej niż przywiązanie.

Dwoje ludzi założyło rodzinę. Uwiło gniazdo w małym M-3 kupionym na kredyt, który miał być spłacany długie lata. Malowało ściany na zielony i brzoskwiniowy kolor. Wybierało meble kupione na miarę swoich portfeli, ale takie, które pasowały idealnie. Dwoje ludzi dało życie. Na świat przyszedł syn. Cudowny. Z malutkim zadartym noskiem. Dostał imię M. Mały M. rósł i przestawał być mały. W mieszkanku czuło się zapach uczuć. W lipcu każdego roku rodzina wyjeżdżała na krótko nad morze. Wracała później z naładowanymi akumulatorami codzienności. Wszystko było normalne, o ile termin normalności istnieje.

Dwoje ludzi pragnęło większej rodziny. Po długich latach wyczekiwań na świat miał przyjść kolejny  chłopczyk. Dwoje ludzi bardzo się martwiło, bo mądrzy doktorzy stwierdzili, że może to być sporo przed czasem. Tak też się stało. Maleńki J. urodził się o dwa miesiące za wcześnie. Był okruszkiem, który stoczył walkę o życie podłączony do mnóstwa kabelków. Maszyna oddychała za niego, by płucka mogły dojrzeć. Cywilizacja i postęp medycyny okazały się tym razem zbawienne. Mały bohater wygrał życie, chociaż zmagał się z różnymi powikłaniami bycia wcześniakiem. W domu zapanowała radość. Na chwilę, bo przecież za rogiem czyhał Los.

J. rozwijał się fizycznie inaczej niż rówieśnicy. Gdy inni pełzali, on leżał. Gdy raczkowali, on leżał. Gdy wstawali, on...leżał. Dwoje ludzi znowu się martwiło. Odwiedzali gabinety mądrych lekarzy. Dostali wstępne diagnozy, które nie były dobre - J. był chłopcem niepełnosprawnym, który według mądrych doktorów miał być tzw. dzieckiem leżącym. Pierwszy cios nie zwalił z nóg dwojga ludzi. Postanowili walczyć, szukając magów od rehabilitacji. Było ich kilku. Ciężka praca dawała rezultaty. J. siadał, pełzał, raczkował, zaczął wstawać. Gdzieś tam z tyłu głów dwojga ludzi przysiadła nadzieja, że mały J. kiedyś może będzie chodził.

Mały J. ciągle odwiedzał z rodzicami wybitnych specjalistów, często bywał na oddziałach szpitalnych. Któregoś razu z wielu wykonanych badań powstała diagnoza - J. jest bardzo chory. Tak chory, że mądrzy doktorzy nie wiedzą, jak go leczyć, bo... nie znają tej choroby. Przed nim nikt jej nie miał. Dwoje ludzi i starszy syn musieli zrobić sobie dodatkowe badania. Wtedy przewrotny Los chichotał z radości i zacierał ręce. Z badań wynikało jasno, że M. cierpi na tę samą chorobę, tylko nikt o tym wcześniej nie wiedział. Los powalił dwoje ludzi na kolana. Tak mocno, że gdyby nawzajem się o siebie nie wsparli, nie udałoby się im podnieść. Potykając się o kamienie istnienia postanowili przemierzać codzienność. Od czasu do czasu kolejny wicher w postaci jakiegoś kolejnego wyniku przewracał ich, ale na krotko. Los drwił skazując rodzinę na zmaganie się z życiem. Zsyłał kolejne problemy. Niech się martwią o fundusze na dietę dla chłopców, o środki na rehabilitację dla J. A może wcale im się nie uda i mały nie stanie na nogi? "Ha, ha, ha!" - złowieszczo rozbrzmiewał śmiech Losu na korytarzach życia.

Dwoje ludzi smuciło się każdego dnia. Na głowie przybywało im siwych włosów. Zmartwienia odkładały się w zmarszczkach na twarzy. Mimo tego nie puszczali swoich dłoni. Podnosili wysoko zmęczone spojrzenie i wyczekiwali odmiany. Ciągle w nią wierzyli. Wtedy pojawili się inni ludzie. Ktoś pomógł i dał dla J. na rehabilitację, ktoś podarował zabawkę, a inni przynieśli ciepło. Dużo ciepła. Ciepło w postaci słów, W postaci gestów, poklepywania po ramieniu. Zrobiło się jaśniej. W XXI w., w wieku postępu i rozrostu cywilizacji, gdy ludzkość powoli zatracała umiejętność zwykłej komunikacji, dwoje ludzi znalazło inne serca, gotowe nieść taką pomoc, na jaką je stać.

Los poczuł się tak, jakby ktoś zagrał mu na nosie. Nie mógł patrzeć, że nieszczęścia sprowadzają na tę rodzinę szczęście. Knuł, spiskował, podstawiał nogę, czasem nawet dwie, a oni wstawali. Walczyli nie używając żadnej kopii, broni, ale siły uczuć. To było niepojęte dla Losu. Wtedy do jego drzwi  zapukała Opatrzność zwana przez innych Stwórcą. Stwórca uśmiechnął się łagodnie i Los zrozumiał, że przypadkowo stał się Jego sprzymierzeńcem. Te dzieci miały trafić do tych dwojga ludzi. Tak zaplanował sobie On. Nikt inny nie poradziłby sobie z tym, co spadło na tę rodzinę. Gdzieś indziej J. mógłby być rzeczywiście leżący. Gdzieś indziej chłopcy nie dostaliby przydomków: M. Waleczny i J.Wspaniały. Oni musieli trafić TUTAJ.

Mijają dni. Dwoje ludzi nadal się martwi. Szukają odpowiedzi na wiele pytań. Walczą każdego dnia o to, by życie ich dzieci kiedyś w przyszłości było normalne. Walczą, by J. był samodzielny, by pokonał niepełnosprawność. Do tego potrzeba dużo pieniędzy - symbolu materializmu XXI w. Dwoje ludzi ciężko pracuje. Dwoje ludzi puka do drzwi innych ludzi, puka do różnych fundacji, szuka pomocy, z efektem różnym. Dla nich ważna jest każda pomoc, nawet najmniejsza, bo ma wymiar walki o ich dzieci. Dwoje ludzi zapomniało, jak wygląda morze, jak wygląda odpoczynek, bo na to nie ma czasu.

Dwoje ludzi trzyma się za ręce. J. i M. bawią się obok nich. Los zagląda przez okno i sprawdza, czy sobie radzą. On czuwa nad wszystkim. Nad Losem też.

Chciałabym zakończyć "I żyli długo, i szczęśliwie", ale nie tym razem. Dlaczego? Bo ta baśń trwa. Ta baśń ma na imię "Życie" i z baśnią za wiele nie ma wspólnego. Chociaż kto wie, za sznurki pociąga z Góry Ktoś zupełnie inny. Czekamy na scenariusz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz