środa, 9 grudnia 2015

Sen o śnie


"Dzisiaj miałem piękny sen, naprawdę piękny sen" - tymi słowami piosenki Dżemu rozpoczynam dzień. Macie czasami sny o snach? Niemal realne, namacalne? Mnie się taki przydarzył.
Bardzo często śnię. Często sen budzi mnie w środku nocy lub nad ranem. Śnię mimo bezsenności, w tych krótkich chwilach jej wydartych. Nie jestem nocnym markiem. Opisałabym siebie raczej słowami "zaklinacz snu". Dlaczego? Skupiam się na przywoływaniu snu. Nie umiem zasnąć. Męczę się z tym, czasami godzinami. Jak już jednak uda się i odpłynę w ramionach Morfeusza, to przychodzą do mnie sny. Są różne. Jednak wiem, że to sny. Dzisiaj było inaczej.
Śniło mi się, że śnię. Co w tym wyjątkowego? Wszystko! Po ostatnich rewelacjach dotyczących diagnozowania mojego młodszego synka miałam bardzo ciężkie dni. Tak, była faza negacji, złości, akceptacji i pogodzenia się. Pozbierałam się, chociaż to wydawało się już niemożliwe. Wczoraj mały miał komisję orzekającą niepełnosprawność. Wbrew powszechnym opiniom było bardzo miło. Sympatyczny lekarz, jeszcze sympatyczniejsza pani psycholog, rzeczowa rozmowa.  Tylko w środku taka zadra, że nie chciałabym tu być, że moje dziecko powinno być zdrowe. Decyzja będzie za dwa tygodnie. Wszystkie wydarzenia skumulowały się i chyba przepełniły czarę wytrzymałości. Jutro młody idzie do szpitala na zabieg. Zgodnie z moimi przewidywaniami od kilku dni trudno mi znaleźć sobie miejsce. Uścisk w żołądku to pikuś w porównaniu z tym, co dzieje się ze mną w nocy. Sen nie nadchodzi. a środki nasenne nie są wskazane, bo przecież muszę być użyteczna, jak dziecko się obudzi. Po farmakologii będę niezbyt przytomna.
Dzisiaj w nocy patrzyłam, jak leniwe wskazówki zegara pokonują kolejne sekundy, minuty, godziny. W którymś momencie udało mi się zasnąć. Śniłam. Piękny sen o śnie. Śniło mi się, że śniłam o tym, jak na świat przyszedł nasz wcześniak, jak walczył o życie. Później śniłam o rehabilitacjach, wizytach u specjalistów, diagnozach, zabiegach itp.,etc. Wkrótce we śnie się obudziłam i okazało się, że nadal jestem w ciąży, a to były tylko jakieś mary nocne. Przez chwilę zrobiło mi się lekko. To tylko sen. Wydawało mi się, że w rzeczywistości nic takiego się nie wydarzyło. Naprawdę cudowne uczucie. I wtedy...obudziłam się. Odruchowo spojrzałam w  stronę łóżeczka. Stało na swoim miejscu, a w nim spał nasz mały bohater.
Podświadomość płata mi figle. Za niecałe dwa tygodnie J. kończy roczek. Nie lubię pytań w stylu: "Wstaje?", "Chodzi?". Wiem, że są ludzkie, odruchowe, ale co mam odpowiedzieć? Moje dziecko samo nie siada, nie pełza, nie raczkuje, a o wstawaniu i chodzeniu  to marzę. Czy zamieniłabym ten rok na taki piękny sen? Nie. Odpowiedź jest kompletnie przemyślana. Rozmawiałam ostatnio z mężem i padały pytania, jaka byłaby nasza decyzja, gdybyśmy wiedzieli, że malutki będzie miał taki trudny start. Oboje jesteśmy okrutnymi egoistami. Nie oddalibyśmy minuty z nim spędzonej za żadne skarby. Jego roześmiane oczy są nagrodą za trudy dnia. Wiem, że większość ciężkiej pracy jest właśnie przed nim. My tylko mu pomagamy, wspieramy w dążeniu do samodzielności, staramy się umożliwić mu w miarę normalne życie. On walczy. Udowodnił to od pierwszego oddechu, a raczej jego braku. Udowodnił to pokonując z pozoru niewykonalne. Ufam mądrym doktorom, profesorom. Biegamy po tych szpitalach, oddziałach, poradniach, ale najbardziej na świecie wierzę w swoje dziecko.

"Och, gdyby tak wszyscy ludzie
Mogli przeżyć taki jeden dzień.
Gdy wolność wszystkich ludzi zbudzi
I powie: Idźcie tańczyć, to nie sen"

Mam swój sen na jawie. Jestem mamą dwóch wspaniałych synów, żoną cudownego męża. Tworzymy wyjątkową rodzinę. To moja Victoria. O inne zawalczymy. 

piątek, 4 grudnia 2015

Co nas nie zabije, to...


Oglądam czasem wyrywkowo doniesienia ze świata polityki. Widziałam krzyki w Sejmie. Przepychanki słowne. Awanturę o Trybunał Konstytucyjny, o wolność, demokrację. Słuchałam o pomysłach "500 zł na dziecko" i kombinowaniu, komu dać, a komu nie. Przykro mi. Cholernie mi przykro.
Jestem zwykłym, szarym obywatelem. Nie zarabiam nawet średniej krajowej. W polityce się kłócą, a ja każdego dnia zamartwiam się o "jutro" moich dzieci. Przedwczoraj diagnozowano neurologicznie mojego młodszego synka. Usłyszeliśmy "Zespół dziecka wiotkiego". Kolejny raz ziemia usunęła mi się spod nóg. Czeka go teraz pełen pakiet badań w kierunku chorób metabolicznych. Oczywiście musi być hospitalizowany w tym celu. Musimy jeszcze wykonać w miarę pilnie diagnostykę w kierunku chorób genetycznych i tu klops. Na termin z NFZ trzeba czekać do kwietnia. Prywatnie już nie podołamy. Te badania są zbyt drogie na nasze możliwości.
Wkurzam się. Cholernie się wkurzam. 500 zł na dziecko? Nie tędy powinna zmierzać polityka prorodzinna. Wolałabym, aby moje dziecko miało dostęp do darmowej rehabilitacji, do darmowego leczenia, darmowej edukacji. Niby to wszystko mamy zapewnione. Piszę "niby", bo to śmiech na sali. Wizyty specjalistyczne odbywamy prywatnie. Rehabilitacja tak samo. Terminy NFZ powalają.  Zbieramy na turnus, ale nie wiem, czy damy radę. W jakim kraju przyszło nam żyć? Czy naprawdę trzeba być geniuszem, żeby zrozumieć, że lepiej szybko diagnozować choroby, zapobiegać ich rozwojowi, niż później "utrzymywać' chorego obywatela?
Mam dzisiaj żal do rządzących, do systemu, do - odważę się napisać -  oszołomów politycznych. Tak! Kiedy patrzę, co wyprawiają, mam wrażenie, że każdy, kto "startuje" do polityki, powinien przechodzić przymusowe badania psychiatryczne. Wieczne kłótnie, robienie sobie na złość, bo tu nie chodzi o to, aby coś zmienić na lepsze, tylko o to, by zrobić to inaczej  niż poprzednicy. Wszystko pod płaszczykiem pseudo starań o dobro narodu. Wstyd mi też za ten naród. Wybrał większością na swoich reprezentantów ludzi, którzy są pośmiewiskiem na całej arenie politycznej Europy. Totalny regres. A miało być tak pięknie...
Co robić mają tacy jak my? Ludzie, którzy chcą zapewnić swojemu dziecku w miarę samodzielne życie w przyszłości. Gdzie szukać pomocy? Przede wszystkim - gdzie szukać sił, aby stawić czoła kolejnym przeciwnościom? Czasami właśnie tych sił już kompletnie brakuje, gdy okazuje się, że system, szumnie nazywane "Państwo" wypina się do nas czterema literami.
Moja babcia mawiała, że co nas nie zabije, to nas wzmocni. Nie wiem, czy ta maksyma ma rację bytu dzisiaj, kiedy jestem rozgoryczona, kiedy scena polityczna nie ma nic wspólnego z dobrem obywateli, kiedy łez brakuje. Wtedy parafrazuję tę złotą myśl i mówię, że co nas nie zabije, to...nas powoli wykończy. Podświadomie chcę jednak wierzyć, że nie tak łatwo ze mną, z nami. Dlaczego? Bo wierzę. Nie, nie w to, że będzie lepiej w Polsce. Tu straciłam nadzieję, Wierzę w moje dzieci, w to, co nas łączy i jeśli sił mi starczy, jutro się podniosę, pozbieram i chwycę kolejnego byka za rogi. Piszę "jutro", bo dzisiaj mnie jednak dopadła niemoc.

poniedziałek, 23 listopada 2015

(nie)Idealna

W XXI wieku kobieta jest nie tylko mamą idealną, ale również pracuje, chodzi na fitness, spotyka się z przyjaciółkami i jej doba, chociaż trwa tylko 24 godziny, jest zsynchronizowana z jej życiem. Kobieta w XXI wieku ma  czas na manicure, jest  nienagannie ubrana i ma stylową fryzurę. Zna się na modzie, dużo wie o świecie i polityce, a na każdy temat ma coś do powiedzenia. Umie genialnie i zdrowo gotować dla całej rodziny. Wnętrze jej domu ma nowoczesny design, a dodatki są idealne, jak ona sama. Taka sylwetka jest lansowana w mediach, czasopismach life stylowych i na portalach internetowych.
Nie jestem idealna.
Nie jestem mamą idealną. Zdarza mi się, że uprane ubrania czekają na prasowanie ponad tydzień. Ba! Zdarza mi się, że gdy czystych ubrań zabraknie w szafce, to wyciągam te nieuprasowane z bezwładnej kupki i próbuję wyrównać zmarszczki w rękach, a potem szybko ubieram dziecko. Bywa (nawet często), że nie ma w domu ugotowanego obiadu i wtedy plany awaryjne: a) rozmrożę coś, co kiedyś zamroziłam na takie kryzysy; b) kupię jakieś garmażeryjne pierogi, c) ugotuję ziemniaki i usmażę jajka.  Bywa, że wstając w nocy do dziecka, potykam się o zapomnianą na podłodze zabawkę. Sprzątanie też czasami musi poczekać, bo mam milion, jak nie miliard, ważniejszych spraw do zrobienia, np. zabawa w "a kuku", utulenie płaczu dziecka, czy sprawdzenie, jak starszy poradził sobie z odrobieniem lekcji. Jak w transie wykonuję codzienne obowiązki. Świadomie czekam, aż nadejdzie sobota i mąż pomoże mi w ogarnięciu armagedonu, który stwarzał się przez cały tydzień.
Nie jestem kobietą idealną. Zapominam o makijażu, a właściwie to nie chce mi się go robić. Moja garderoba pozostawia wiele do życzenia. Na pewno nie jest krzykiem mody. Wiele rzeczy nie komponuje się ze sobą, a mimo tego noszę je razem, bo lubię i mi wygodnie. Kupuję sobie coś od wielkiego dzwonu, co należy czytać "jak potrzebuję". Zawsze stawiam potrzeby dzieci na początku i zwyczajnie bywa, że dla nas już nie będzie. Te potrzeby dzieci nie są wymyślne, to np. wycieczka klasowa syna, buty, bo wyrósł, a głupio i trochę niewygodnie podkurczać mu palce, rehabilitacja młodego itp. Nie robię manicure, bo krotko obcinam paznokcie. U fryzjera byłam...nie pamiętam kiedy.  Mam krótkie włosy, bo tak łatwiej utrzymać mi na głowie porządek. Och, żeby tak dało się w głowie, ale na to jeszcze patentu nie wymyśliłam. Przydałoby się zadbać o kondycję, ale ciągle mówię "Jutro" lub "Od jutra", a kiedy wieczorem boli mnie kręgosłup, bolą mnie ręce od noszenia maleńkiego całego świata, boli mnie głowa od wrzasków podczas ćwiczeń z tym maleńkim całym światem, to znowu sobie odpuszczam. Tak, wiem, nie dość, że nie jestem idealna, to jeszcze jestem niekonsekwentna. Nie znam się na modzie. Nie gotuję zdrowo i na czasie, bo jak wspomniałam wcześniej, zdarza się, że wcale nie gotuję. Jak już, to szukam dań szybkich, prostych i na pewno nie trafię nigdy do Master Chefa albo innej piekielnej kuchni. Wystrój mojego mieszkania określiłabym enigmatycznym słowem: "...ciekawe". Ustawiam wszystko tak, by na nic nie wpaść. Upycham po kątach krzesełko do karmienia, pod stół chowam matę edukacyjną, a w szafkach osiągnęłam mistrzostwo pod względem pojemności. Nikt by nie zgadł, ile tam się mieści... Jedyną moją odskocznią, moim wentylem jest pisanie i czytanie. Uwielbiam to. Mogę żyć bez telewizji, mediów, tych wszystkich informacji dnia codziennego, ale nie potrafię nie pisać i nie czytać. Nie spotykam się z przyjaciółkami. Zresztą nigdy tego nie robiłam, a jak już, to raz na ruski rok. Z natury jestem introwertykiem i dobrze mi z tym. Wolę dobrą książkę niż paplanie w sumie o niczym.
Niedługo wracam do pracy. Pracy, w której się spełniam, którą bardzo lubię. Znam jednak granice i nauczyłam się je wyznaczać. Praca nie jest już priorytetem samym w sobie. Kiedyś umiałam być pracownikiem idealnym. Wiele rzeczy robiłam kosztem czasu z dzieckiem, kosztem siebie samej i swojego spokoju. Teraz wiem, że praca jest tylko elementem naszego życia, a nie nim całym.
Wynika z tego wszystkiego, że nie jestem nawet w połowie, ha!, w nawet w ćwierci kobietą XXI wieku. Nie umiem jak bizneswomen, ze swoim sterylnym wyglądem pani doktor, mieć czas dla dzieci, przyjaciół, siebie, gotowanie, sprzątanie, dekorowanie itp., itd., etc. Jestem nieidealna. Czasami sfrustrowana. Zdarza mi się denerwować, że coś znowu nie wyszło. Bywa, że  pozwalam dziecku na grę komputerową, a sama kradnę chwilę z książką. Wiem, wiem, okropne! Dawna pedantka, którą byłam, przepadła. Może trochę zdziecinniałam, bo szuram butami w liściach, huśtam się z dzieckiem na placu zabaw, urządzamy zawody na rymowanki i gramy w skojarzenia.
Tak, jestem piekielnie nieidealna, ale mam coś za to: idealnie wiem, jak cieszyć się życiem.


czwartek, 19 listopada 2015

Kiedy? Wtedy!

Bycie mamą jest dla mnie naprawdę czymś wyjątkowym. Był czas, gdy zarzucałam sobie to, że mój młodszy synek jest wcześniakiem. Mówiłam i myślałam, że to moja wina. Dlaczego? Bo organizm nie dał rady, nie podołałam itp. Później przyszła fala pytań "Dlaczego my? Dlaczego nasze dziecko?". Następnie pojawił się czas akceptacji. My, ponieważ tak sobie los zamierzył, bo my damy radę. Moje dziecko, bo i tak kochamy je nad życie.
Przychodzą czasami jednak takie momenty, że jest mi bardzo przykro. Widzę, ile siły i energii maluch poświęca podczas rehabilitacji i później w czasie ćwiczeń w domu. Widzę,jak reaguje, gdy kolejny raz trzeba przeprowadzić jakieś badanie. Przez 11 miesięcy życia naszego synka byliśmy ponad 80 razy na różnych wizytach i badaniach specjalistycznych. Ostatnio z pediatrą trzymał nas się czarny humor i stwierdziliśmy, że młody ma bogatszą kartę niż niejeden dorosły. Wyniki badań nie mieszczą się w kopercie. To jednak jakoś akceptuję. Pogodziłam się z tym. Najbardziej mi przykro, gdy słyszę od postronnych ludzi, że on taki malutki, że jeszcze sam nie siada, nie raczkuje itp. Czasami komentarze podszyte są złośliwością. Zamierzoną? Trudno powiedzieć. "Nie siedzi, bo go pani nie sadza!". Nie pomagają tłumaczenia, że rehabilitant zabrania takich praktyk, że kręgosłup jeszcze za słaby. "Nie raczkuje, bo nie dbacie o jego rozwój!". No, to jest jak uderzenie obuchem. Codzienne ćwiczenia, stosowanie się do zaleceń fizjoterapeuty, nawet w zabawie wzmacnianie mięśni, a tu taki komentarz. "Ależ on drobny! Moja wnuczka w jego wieku ważyła...". Wiecie, tutaj już się nawet nie tłumaczę i zaczynam być zwyczajnie niegrzeczna, chociaż nie lubię sama takich zachowań. Odpowiadam, że młody przynajmniej odchudzać się nie będzie musiał albo mówię, że gdy innym dawano masę, to mój dostał rozum. Był czas, gdy na pytanie "Ile ma?", odpowiadałam niezgodnie z prawdą, odejmowałam mu te dwa miesiące wieku urodzeniowego i podawałam korygowany unikając niewygodnych pytań i ocen. Bywają też miłe komentarze, chociaż w znaczącej mniejszości. Kiedyś starsza pani powiedziała, że mam w domu malutkiego bohatera. O tak! On jest bohaterem. Walczył o życie jak lew. Ktoś inny pocieszył, że nie ma się czym przejmować, kiedyś mały wszystkich zaskoczy. On już zaskakuje. Każdego dnia. Zaskakuje determinacją, uporem i tym, że malutkimi kroczkami posuwa się do przodu.
Przykro jest także wtedy, gdy widzę, jak wygląda opieka nad wcześniakami. W zaleceniach mnóstwo konsultacji specjalistycznych. Terminy na NFZ odległe, więc w praktyce pozostają wizyty prywatne. Wiem, że w większych miastach kwestia rehabilitacji maluchów nie jest taka trudna jak u nas. Na NFZ czekać musimy na rehabilitację...rok. Tak, rok! Rok w życiu takiego maluszka to szmat czasu. Znowu zatem rehabilitacja na własne konto, a raczej z własnego konta. Czego jednak rodzic nie zrobi dla swojego dziecka? Nawet przysłowiowe góry przeniesie, a znajdzie sposób, aby ułatwić maluchowi rozwój.
Kiedy zatem nasz syn usiądzie? Jak usiądzie, jak będzie gotowy. Kiedy będzie raczkował? Również wtedy. O chodzeniu nie wspominam, bo to będzie kolejny etap. Wszystkim ciekawskim na pytanie "Kiedy?" odpowiadamy zatem : "Wtedy". Nie jest to złośliwe. Raczej podchodzimy do sprawy z dystansem, przyzwyczajeni do niewygodnych pytań. Bo "wtedy" pokażemy wszystkim, że i tak dajemy radę. Cokolwiek by się nie działo, z podniesioną głową, zaciśniętymi zębami - damy radę. I tu właśnie pojawia się odpowiedź na pytanie "Dlaczego nasze dziecko?". Bo jest wyjątkowe i dzięki niemu my się tacy stajemy.

poniedziałek, 16 listopada 2015

(nie)Tolerancja

Żyjemy w bardzo trudnych czasach. Pojęcie "tolerancja" nabiera pejoratywnego wydźwięku wobec tego, co się dzieje na świecie.
Strasznie przykro, gdy widzi się śmierć niewinnych ludzi. Zamachy, terroryści, ogólna nienawiść - to poniekąd staje się symbolem XXI wieku . Wieku,  w którym żyją moje dzieci. Staram się je uczyć, że życie jest piękne, że warto pomagać. Tłumaczę, czym jest tolerancja, a jednocześnie wpajam zasadę ograniczonego zaufania. Po ostatnich wydarzeniach przychodzą wątpliwości i najzwyklejszy w życiu rodzica -  strach. Londyn, Marsylia, Paryż - przecież tak na dobrą sprawę podobna tragedia mogła się wydarzyć wszędzie. Boję się o przyszłość moich dzieci. Nie wiem, w jakim świecie przyjdzie im zmagać się z codziennością. Nie wiem, czy to, czego ich uczę, będzie miało rację bytu za lat kilka i kilkanaście. Może się okazać, że preferowane przeze mnie  wartości odeszły do lamusa, a moi synowie nie znają innych.
Bardzo mi przykro, że jako ludzie nie potrafimy siebie samych szanować nawzajem. Myślałam, że w XXI wieku wielokulturowość będzie czymś tak oczywistym jak codzienne "dzień dobry" wymienione z sąsiadem.
Chcę mocno wierzyć w to, że jako ludzie jesteśmy zdolni do zdania egzaminu ze swego człowieczeństwa, przynajmniej w znaczącej większości. Chcę ufać, że tolerancja nie jest tylko pustym frazesem i przyczyną sporów. Boję się orwellowskiej wizji ludzkości, bo już raz pokazało się jej oblicze. W głowie mam dzisiaj tylko jeden wers piosenki zespołu Raz, Dwa, Trzy: "Nadzieja to plan, on ziści się nam...". Oby.

czwartek, 12 listopada 2015

Uświadamiać czy nie?

Święta coraz bliżej. W hipermarketach to już właściwie od początku listopada ogrom ozdób choinkowych i bożonarodzeniowe klimaty. Dzisiaj piszę o św. Mikołaju. Właściwie o tym, czy wiarę w niego utrwalać w dziecku, czy też odwrotnie, niech będzie tylko symbolem świątecznego nastroju.
Podejścia rodziców są przeróżne. Pamiętam z mego dzieciństwa, że bardzo długo wierzyłam w świętego, który przynosi prezenty. Z siostrą od rana w Wigilię czuwałyśmy na zmianę pod choinką, aby go wreszcie zobaczyć. Dziwnie się składało, jak wystarczyła chwila naszej nieuwagi, a prezenty wieczorem się tam pojawiały. Ekscytacja, pisanie listów. Pamiętam jednak również taką chwilę, gdy poczułam się okrutnie oszukana. Przyłapałyśmy z siostrą mamę i ciocię, które przez okno podrzucały prezenty. Tak, tak - przez okno! Jejku, jak było mi przykro! Przykro podwójnie, bo oto okazało się, że Mikołaja nie ma, a do tego najbliższa mi osoba  mama - mnie oszukiwała! 
Teraz sama jestem mamą. Dziwię się, że ta sytuacja z Mikołajem tak bardzo utkwiła mi w pamięci. Starszy syn już wie, że to nie Mikołaj wkłada pod choinkę prezenty. Długo w to wierzył. Bałam się, że uświadomienie mu prawdy będzie bolesne i przykre. Obyło się jednak jakoś delikatnie. Przyszły takie Święta, taki czas, gdy moje dziecko zaczęło być podejrzliwe. Bo jak to, kupujemy prezenty dla cioci, wujka, dziadków, a jemu to Mikołaj przynosi? Do tego przynosi razem z tymi, które kupiliśmy dla innych? Przy okazji takich pytań nadszedł moment na "uświadamianie". Było opowiadanie o świętym, który miał na imię Mikołaj i uszczęśliwiał innych rozdając swe dobra. Starałam się tłumaczyć, że Mikołaj stał się symbolem obdarowywania. Myślałam, że pójdzie trudniej. Zapytał mnie jeszcze, czy skoro już wie, kto podkłada podarki pod choinkę, to może i tak patrzeć w niebo za pierwszą gwiazdką i...reniferami! 
W tym roku będą pierwsze Święta mego młodszego syna. Może jeszcze mało świadome, ale bardzo ważne, dwa dni wcześniej kończy rok. Jego starszy brat poprosił, by mówić małemu o Mikołaju długo. Na moje pytanie dlaczego, odpowiedział, że on uwielbiał te chwile oczekiwania na świętego, wypatrywanie gwiazdki, nasłuchiwanie dzwoneczków reniferów. Delikatnie wybadałam, czy nie traktował tego jak oszukiwanie i wiecie, bardzo mnie zaskoczyła odpowiedź mego starszego dziecka. Nie, to nie było, wg niego, okłamywanie. Stwierdził, że Mikołaj i przynoszenie przez niego prezentów było czymś magicznym. Nadal jest, chociaż wie, że inaczej się to odbywa. 
W tamtym roku pisałam razem ze starszym synem  list do św. Mikołaja, chociaż był "uświadomiony" od lat dwóch. Byłam wtedy w ciąży zagrożonej, leżącej. To mój syn zaproponował zabawę w pisanie listu. On dyktował, ja dopowiadałam i pisałam. Zaskoczyło mnie podejście mojego dziecka. Poprosił o to, by święty wstawił się  u kogoś na "Górze", bo pewnie ma kontakty i mógłby szepnąć słówko komu trzeba, aby braciszek przyszedł na świat o czasie i zdrowy. Zrozumiałam wtedy, jak dużo nasze dziecko rozumie z codziennych rozmów toczących się w domu. Na koniec poprosił o zabawki. Teraz wiem, że w trakcie pisania tego list powinnam była mu wiele wytłumaczyć, ale to okazało się późnej. Wszystko potoczyło się inaczej. Urodziłam tydzień później wcześniaczka, który walczył o życie. Wigilia była bardzo smutna i ponura. Byłam rozbita psychicznie, załamana, ale znalazłam czas na malutkie chwile poświęcone starszemu synowi. Bardzo wszystko przeżył. Wtedy pojawił się ogólny kryzys wiary w naszej rodzinie. Chwilami to dziecko pocieszało mnie, a nie ja jego. Pamiętam, że jakimś trafem oglądaliśmy reportaż o chorych dzieciach. Usłyszeliśmy z ust ich rodziców, że te dzieci  są słane takim rodzicom, którzy będą je kochać bezwarunkowo, którzy poradzą sobie z przeciwnościami losu i wtedy dostałam ogromnego kopa do życia. Znalazłam fantastyczną grupę wsparcia dla rodziców wcześniaków i pozbierałam się z tych milionów kawałków, na które wcześniej rozbiłam. 
Mikołaj istnieje w naszej rodzinie. Jest symbolem. Symbolem nie tyko obdarowywania, ale symbolem spełniania marzeń i próśb. Nie ma mocy nieskończonej, nie jest wszechmocny, ale...jest i niech będzie. Uświadamianie prawdy, od najmłodszych lat dziecku, a raczej mówienie, ze Mikołaj to wymysł,  powinno się odbywać, wg mnie, etapowo. Można wiedzę dawkować, tłumaczyć po troszkę. Dajmy dzieciom być dziećmi. Nie zapominajmy jednak, że one bardzo dużo rozumieją i uważajmy, żeby nie uznały nas w pewnym momencie swego życia za oszustów. 

poniedziałek, 9 listopada 2015

Lukrowane macierzyństwo

Gdy kobieta zachodzi w ciążę, szuka informacji na temat ciąży, porodu, wychowania malucha. uśmiecha się do rozkosznych bobasów ze zdjęć w czasopismach rodzicielskich. Jeszcze wtedy nie wie, nie domyśla się, że ta cała lukrowa polewa macierzyństwa jest słodka, ale czasami miewa smak octu.
Jestem mamą dwóch wspaniałych chłopaków. W pierwszej ciąży czułam euforię, że będziemy mieć kogoś, za kogo będziemy odpowiedzialni. Narodziny starszego syna sprawiły, że chciało mi się latać. Niestety, zapomniałam, że nie umiem. Kłopoty przyszły, gdy młoda mama została z niemowlęciem, które ma kolkę. Nie wiedziałam, jak pomóc swemu dziecku. Wrzeszczało, płakało, a ja byłam bezradna. Zastanawiałam się, gdzie ten słodki bobasek, z którym miałam chodzić na spacerki. Spacerki to była trauma. Dosłownie. Dziecko płakało, ludzie podchodzili z dobrymi radami, a ja bujałam tym wózkiem, bujałam, aby w końcu się poddać i wrócić jak najszybciej do domu. Sytuacja unormowała się, gdy mały skończył 3 miesiące. Ja nauczyłam się jego, a on mnie. Dotarło do mnie z całą brutalnością, że macierzyństwo nie jest takie słodziutkie. Lukier przychodzi wtedy, gdy umiem odczytać, co memu dziecku dolega, gdy wiem, jak ulżyć jego cierpieniu i potrafię wywołać śmiech na jego twarzy.
Drugi syn był długo wyczekiwany. Ciąża po latach starań. Można rzec, że byłam  dojrzałą mamą. Wiedziałam już, że nie wszystko jest takie kolorowe, jak to opisują czasopisma, pokazują fotografie itp. Miałam za sobą jakieś doświadczenia i czułam się bardziej gotowa. Życie nauczyło mnie cierpliwości i dystansu. Ciąża niestety od początku była trudna.Leżenie, odpoczywanie. Synek przyszedł na świat dwa miesiące przed terminem. Takiej opcji nie zakładaliśmy, chociaż miałam świadomość zagrożenia. Czułam żal do siebie, że nie podołałam, że nawaliłam. Widziałam, jak moje dziecko walczy o życie. Maszyna oddychała za niego. Mnóstwo rurek powpinanych w małe czerwone ciałko napawało mnie grozą. Saturacja, tętno, CPAP, pompa - do dzisiaj te terminy wspominam ze strachem. Byliśmy przerażeni. Łzy? Nie wiem, ile ich wylałam. Później nie dawałam już rady płakać. Dał radę. Nasz bohater pokonał najtrudniejsze. Po powrocie do domu okazało się, że największa walka przed nami. Walczymy cały czas - o sprawność, zdrowie, normalność. Masa rehabilitacji i specjalistycznych wizyt. To nic, że musi nadrobić rozwój fizyczny. Dla nas cudem jest to, że żyje, ze jest. Reszta? Kto by się teraz nią przejmował? Piszę z ironią, bo tak naprawdę robimy wszystko, by nasz syn był kiedyś w pełni samodzielny, by być może dogonił rówieśników.
Macierzyństwo bez lukru. Czasem ocet. Często łzy. Ból, gdy nie możesz pomóc swemu dziecku. Ból, gdy nie wiesz, jak to zrobić. To jak to jest z tym lukrem? Pewnie, że jest. Niczym wisienkę na torcie zgarniasz uśmiech swego dziecka, ufnie wpatrzone oczy są słodyczą samą w sobie. Więcej mi nie trzeba.

piątek, 6 listopada 2015

Mama i praca

Nadszedł czas. Mama rozmyśla o powrocie do pracy. Kończy się macierzyński, trzeba wracać.
 Z jednej strony dobrze, bo wyjdę do ludzi. Z drugiej wiem, że łatwo nie będzie wszystko pogodzić. Rehabilitacja małego, wizyty u specjalistów. Cóż, trzeba będzie włączyć kolejny zmysł organizacyjny i wszystko jakoś poukładać.
Ten, kto twierdzi, że kobiety nie są efektywnymi pracownikami, myli się. Kobiety są bardzo zorganizowane. Odkąd członkiem naszej rodziny jest mały wcześniak, prowadzimy specjalny kalendarz, w którym zapisujemy wizyty u specjalistów, próbujemy wkomponować ortodontę starszego, zajęcia pozalekcyjne i wiele, wiele innych. Można? Można! Kwestia organizacji, samodyscypliny i...niestety, wielu wyrzeczeń.
Wiem, że gdy wrócę do pracy, będzie jeszcze trudniej, ale zdaję sobie sprawę z tego, że podołam, bo muszę. Pewnie, chciałabym móc poświęcić się wychowywaniu małego jeszcze z rok, dwa w stu procentach. Nie pozwalają jednak  na to finanse. Rehabilitacja kosztuje, prywatne wizyty też, nie mówiąc już o podstawowych potrzebach całej rodziny.
Niesprawiedliwe są jednak opinie, ze matki małych dzieci są niewydajnymi pracownikami. uważam, ze te matki mają motywację. Nie chcą być postrzegane jako te, które nie dają rady, odstają. Kolejny zarzut, jaki słyszymy to zwolnienia na dzieci. To już jest chwyt poniżej pasa. pracodawcy zapomnieli, że ich matki też musiały brać zwolnienia, jeśli pracowały, Poza tym zwolnienia to naprawdę ostateczna ostateczność, gdy instytucja babci, cioci, niani nie może przyjść z pomocą albo sytuacja jest na tyle poważna, ze rodzic jest przy dziecku niezastąpiony.
Wiecie, narodziny mego drugiego syna przewartościowały całe moje życie. Zmienił się pryzmat postrzegania. Zmieniły się priorytety. Kiedyś dla pracy robiłam wszystko, czasem kosztem rodziny. Teraz wiem, że w pracy mam dać maksimum siebie, tego, co potrafię, ale w życiu są rzeczy ważne i ważniejsze. Jest czas na pracę, musi być na rodzinę. Tylko wtedy wszyscy będziemy się szanować i nikt nikomu nie będzie miał prawa zarzucić zaniedbań, braku zaangażowania. Rodzina jest dla mnie najwyższą wartością. Praca jest mi potrzebna do tego, by rodzinę utrzymywać i dla mojej higieny umysłu. Chcę się spełniać, kocham to, co robię, ale nie za wszelką cenę, bo są osoby, które kocham bardziej od własnego "ja".  Wszystko wyważone prowadzi do harmonii.

czwartek, 5 listopada 2015

Nowa stara władza

No i stało się. Wybraliśmy sobie nowych rządzących. Może jednak starych nowych. Mam wrażenie, że nie do końca Polacy poszli głosować na kogoś, a raczej zrobili to przeciw komuś. Mieli dość brodzenia w błocie po pachy. Problem tylko taki, że teraz możemy brodzić w nim  po uszy.
Smutne.
Smutne, że nie wyciągamy wniosków z niczego. Obietnice przedwyborcze to tylko kiełbasa dla mas. Co z nich zostanie? Kiełbasa zamienia się w najgorszej jakości parówki. Nadal jesteśmy naiwni. Myślimy, że jak ktoś nam coś obieca, to musi dać. Owszem, coś tam da, ale i tak w sumie zapłacimy za to sami. Jestem mamą dwóch synów. Powinnam się cieszyć - 500 złotych na dziecko. Polityka prorodzinna. Podejrzewałam już wcześniej, ze niestety nie będzie tak różowo. I co się okazuje? Owszem, jakieś tam plany są, ale już na drugie i kolejne dziecko. Zaczynają wyliczać progi dochodowe. Jak zwykle, zawsze jest jakieś "ale". Likwidacja gimnazjów? Super, tylko się cieszyć. Pozostanie "tylko" problem z likwidacją wielu miejsc pracy, pochłoniętymi milionami, o ile nie miliardami. I jeszcze jedno - ktoś za to zapłaci. Oczywiście - my, ci, którzy uczciwie pracują. Ustawa o in vitro podpisana, ale już zastrzeżono, że pieniądze są potrzebne na potrzebniejsze sprawy, leki dla osób starszych. I tak oto piękną manipulacją politycy poróżniają społeczeństwo. Sami wykpią się gładko z problemu.
Ech, kochani, nie ma nic za darmo. Jest mi cholernie przykro. Walczę każdego dnia o zdrowie mego młodszego synka, który jest wcześniakiem. Nie ma szans na rehabilitację w ramach NFZ. Kolejka oczekiwania wynosi rok. ROK. Rok w rozwoju takiego malucha to podróż jak stąd w kosmos. Walczę więc płacąc z własnej kieszeni. Jak sobie pomyślę, że jeszcze  będę musiała dopłacać do rządowych pomysłów (bo ktoś będzie musiał, a zazwyczaj jest to przeciętny Kowalski), to nie mam już sił na narzekanie. Może zatem pomyślmy optymistycznie - już za cztery lata wybory...