wtorek, 29 marca 2016

Polityka pro (?) rodzinna



Pisząc tytuł, na chwilę się zatrzymałam. Stąd też znak zapytania. Nie, nie jest to chochlik klawiaturowy, chociaż z chochlikiem językowym na pewno mamy tu do czynienia.

Od razu na początku pragnę zaznaczyć, że z żadną opcją polityczną, frakcją, czy czymś, co zwie się partią, nie mam nic wspólnego. Prawda jest taka, że nikt do tej pory nie zrealizował swego szumnego hasła kampanii wyborczej. Hasła pt. "polityka prorodzinna".

W Polsce wiele jeszcze wody upłynie, a na pewno czasu, aby coś namacalnie się zmieniło. Namacalnie, czyli odczuwalnie do tego stopnia, że decydując się na założenie rodziny, nie będziemy się martwić o jutro. Nawet nie o lepsze jutro, ale o jutro.

Polityka prorodzinna. Czasami mam wrażenie, że przedrostek "pro -" nabrał w tym zestawieniu nowego znaczenia. Słownikowo to przecież "z kimś, za czymś", a w rzeczywistości... Trudno nawet opisać. Nie potrafię sama zdefiniować. Na usta cisną mi się słowa gorzkie, słowa smutne, które nic wspólnego nie mają z popieraniem rodziny.

Mamy państwową służbę zdrowia. Słowo "służba" pasuje tutaj jak kula w płocie. Kolejny anachronizm słownikowy. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie - oksymoron. Owszem, bywają anioły w ludzkich ciałach i dzięki nim moja wiara w lekarzy, pielęgniarki i personel medyczny nie umarła raz na zawsze. Szkoda tylko, że mnóstwo jest też złych przykładów, a one pozostawiają po sobie nieprzyjemne uczucia na długo.
Po pierwsze, magiczne słowo "terminy". To naprawdę nieważne już, czy do lekarza specjalisty, czy na rehabilitację. Terminy rządzą razem z magicznymi limitami, które wyczerpują się już w lutym, góra marcu. Jeśli nie otworzysz portfela, nie odmówisz sobie czasem rzeczy podstawowych i nie pójdziesz "prywatnie", to niestety, licz się z kilkumiesięcznym oczekiwaniem. Błagaj swój organizm, módl się do niego, co by jednak nie przestał szwankować i wytrzymał. Kto wie, może nastąpi cudowne samouleczenie. Jeśli nie, warto ćwiczyć...cierpliwość.
Po drugie, pobyt z dzieckiem w szpitalu. Naprawdę żal mi tych maluszków, z którymi rodzice nie mogą być na oddziale. Powody bywają różne. Nie mnie to oceniać. Rodzic z dzieckiem w szpitalu to skarb. Skarb dla dziecka, które szybciej zdrowieje i łatwiej znosi pobyt, ale też skarb dla personelu, który jest jednak odciążany. Rozumiem, że pacjentem jest dziecko i naprawdę zdaję sobie sprawę z tego, że szpitala nie stać na "hotelowanie" dorosłych. Stąd też opłaty. Tylko naprawdę nie pojmuję, skąd taka w nich rozbieżność. W zależności od miejsca w Polsce, szpitala, oddziału opłaty są różne, od kilku złotych po kilkadziesiąt. Czy naprawdę będąc przy dziecku zużywam tego prądu i wody codziennie  na, np. 40 zł?
Po trzecie, zrozumienie. Bywałam z młodszym na różnych oddziałach. Czasem spałam na łóżku, bo takie szpital zapewniał, czasem na polówce, a czasem na podłodze. Warunki również bywały różne. Podejście personelu też. Najbardziej cenię, gdy lekarz zwraca się do mnie w sposób pełen szacunku i zrozumienia. Kiedy próbuje chociaż wytłumaczyć mi przystępnym językiem żargon medyczny. Gdy nie jestem dla niego przeszkodą, zawadą, ale w pewien sposób partnerem. Spotkałam na swojej drodze lekarzy z ogromnym sercem i zaangażowaniem, którzy nie traktowali mnie jak gorszego. Takich zawsze będę chwaliła i będę im po ludzku wdzięczna za okazane ciepło.

Świadczenia rodzinne. Hmmm, nie udaje nam się ich pobierać, bo wg wytycznych za dużo zarabiamy. Lepiej by było, gdybyśmy nie pracowali, bo wtedy nie przekroczylibyśmy progu dochodowego. Uwaga - kolejne magiczne sformułowanie - "próg dochodowy".  Mój młodszy synek posiada orzeczenie o niepełnosprawności. Z tego tytułu pobieram na niego zasiłek pielęgnacyjny 153 zł. Kwota od wielu lat jest na tym samym poziomie. Starcza na...dwa spotkania z rehabilitantką. Świadczenia w wysokości 1300 zł nie otrzymujemy, bo każde z nas pracuje. Pracuje po to, by zapewnić dziecku jak najwięcej tych spotkań z fizjoterapeutką. Kwota świadczenia nie jest adekwatna do potrzeb. Rehabilitacja jest prywatna, bo w państwowej rządzą terminy i limity.

Świadczenie wychowawcze 500 +. Dostaniemy (hmmm, o ile rzeczywiście dostaniemy) na drugie dziecko. Na pierwsze znowu przekroczyliśmy magiczny próg dochodowy. Szczerze powiedziawszy marzy mi się, aby zamiast tych 500 zł mój syn miał tyle godzin rehabilitacji, ile potrzebuje, aby leki dla dzieci były za symboliczne kwoty, by do specjalisty dziecko nie musiało czekać miesiącami, by podatek na artykuły dziecięce był minimalny. 500 zł... Kropelka w morzu potrzeb. Nie, nie narzekam. Każda złotówka przyda się, jednak czuję taki...niesmak. Czuję, jakby owe świadczenie wychowawcze było tylko spełnioną kiełbasą wyborczą i to nie do końca. W kampanii miało przecież być na każde dziecko. Taki środek tymczasowy, zaradczy chwilowo, szyty grubymi nićmi, a na dłuższą metę... może się okazać, że nici byle jakie lub szew nie trzyma.

Polityka prorodzinna. Hmmm. Jedyne "pro" jakie mi się teraz żartobliwie nasuwa, to "prokreacja", bo w sumie przyrost naturalny stanowi teraz w państwie problem. Ludzie młodzi późno zakładają rodziny, inni szukają szczęścia poza granicami, a jeszcze inni, jak ja, biadolą sobie od czasu do czasu, by wylać frustrację. Na blogu. W życiu nie da rady. Trzeba się z nim mierzyć, aby...przeżyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz