sobota, 24 września 2016

Carpe diem



Piękny początek jesieni. Słońce ciepłymi promieniami rozpieszcza nasze twarze. Powietrze zaczyna pachnieć wrześniem, chociaż resztki lata na siłę próbują zostać. Ulotną chwilę. Rano uczestniczyłam w ostatnim pożegnaniu byłego ucznia. Ta ulotność nabrała realnego znaczenia. Zrobiła się namacalna w postaci ludzkich łez, ściśniętych serc i smutnych oczu.

Jesteśmy tu przez chwilę. Wielu z nas nie docenia tego, co ma na co dzień. Biegamy ciągle gdzieś, ciągle za czymś. Wiecznie kręcimy się w kółko "w poszukiwaniu straconego czasu". Najczęściej jest już za późno. Na co? Na czas spędzony razem, spojrzenie sobie w oczy, rozmowy, wspólne milczenie. Nie wiemy, jak to jest przystanąć na chwilę na chodniku i cieszyć się, że spomiędzy płyt wyrasta źdźbło zielonej trawy.

Jestem mamą dwóch synów. Dwóch wspaniałych chłopców. Wyjątkowych w każdym calu. Ich ciemnobrązowe oczy to dla mnie ocean nieskończonego szczęścia, miłości, zaufania. Wiem, co to znaczy nie stawiać warunków i nie mieć oczekiwań. Niepełnosprawność J. w sposób szczególny uwrażliwiła mnie na wszystko wokół. W każdym człowieku szukam czasem na siłę... człowieczeństwa. Próbuję udowodnić, najczęściej samej sobie, że świat bez wartości nie istnieje. Czasami zderzam się ze smutną prawdą, bo trafiam na trudne egzemplarze na mojej drodze. Mimo wszystko wierzę w nie. Nie ma przecież ludzi z natury złych. Oni się tylko tak zachowują, więc nadal pokładam nadzieję w tym, że może któregoś dnia się zmienią. Choroba moich synów uświadomiła mi, na jak niewiele rzeczy w życiu mamy wpływ. Jednego dnia cieszyliśmy się z cudu, remontowaliśmy w pośpiechu mieszkanie, planowaliśmy zakup większego samochodu dla mającej się powiększyć rodziny. Odkładaliśmy ciężko zarobione pieniądze z przeznaczeniem na coś. Przyszedł dzień drugi i nic z tamtego nie było już ważne. Liczył się tylko samodzielny oddech naszego dziecka. Oddech i bicie serca. Nic więcej. Później ruszyła lawina. Walka o sprawność, zdrowie, diagnoza nieuleczalnej choroby chłopaków, potyczki z systemem. Konto w banku bardzo szybko się uszczupliło bez realizacji wcześniejszych planów.  Plany uległy zmianom. Dzisiaj plany są, ale takie na wyciągnięcie ręki, do realizowania na bieżąco. Długoterminowych już nie robię. Boję się. Zdarza się czasami, że boję się marzyć, chociaż jestem niepoprawną idealistką. Zabrzmi to może głupio, ale boję się... ze strachu o jutro. Wiem, że życie lubi płatać figle i urozmaica nam siebie różnymi "atrakcjami".

Jestem żoną wspaniałego mężczyzny. Nasz związek to relacja bardzo partnerska. Nie ma w nim miejsca na coś takiego, jak podział obowiązków. Wymieniamy się nimi na zasadzie, co kto i kiedy może. Mój mąż to moje największe wsparcie. Nasze dzieci mają kolor jego oczu. Na co dzień ciężko pracuje. Widzę zmęczenie wymalowane na jego twarzy, wpisane w jego ramiona i naznaczone pracą dłonie. Mimo wszystko zawsze znajduje czas dla dzieci. Zawsze. To najlepszy tata pod słońcem. Życie postanowiło zrobić nam egzamin. Ze wszystkiego. Z bycia rodzicem dzieci szczególnych, partnerem w sytuacji, gdy więcej kolców niż kwiatów, człowiekiem w czasach nieludzkich. Czy zdaliśmy? Nie. Cały czas zdajemy. Kolejne etapy. Dostajemy wysokie oceny na równi z niskimi. Są dni, kiedy mało się widujemy. Mijamy w drzwiach przekazując wytyczne dla drugiej osoby. Są dni, kiedy mamy dość wszystkiego. Bywa, że ze złością i z bezsilności mówimy coś, czego później żałujemy. Zdarza się, że potrzeba nam kilku minut w samotności, by ochłonąć, przemyśleć i jak najszybciej wrócić ze słowami "kocham". Gdy mleczna mgła mnie spowija, wiem, że się nie zgubię. Wystarczy, że wyciągnę dłoń w poszukiwaniu jego dłoni. Złapie mnie. Ufam. Gdy chłód wkradnie się do mojej duszy, wiem, że znajdę w mężu tyle ciepła, że nic nie jest w stanie zmrozić mnie na zawsze.

Pewnie jestem niedzisiejsza ze swoim idealizmem. Nie mam poczucia humoru na pewnym poziomie, bo nie bawią mnie żarty, które w jakikolwiek sposób negują, wyśmiewają mój system wartości lub z niego kpią. Dystans mam do życia, do ludzi niekoniecznie, chociaż ciągle się staram robić postęp w tym kierunku. Próbuję zrozumieć wiele zjawisk powszechnych współcześnie. Zderzenie z rzeczywistością boli. Tak, nie tylko internety nie dla mnie są. To usłyszałam ostatnio i nawet mnie w pewien sposób rozbawiło, bo z codzienności też czasami mam ochotę się wypisać. Bywa bardzo irytująca. Szkoda, że tak łatwo się nie da.

Kiedy J. się obudzi z popołudniowej drzemki, zabiorę chłopców na spacer. Pójdziemy zbierać w dłonie ciepło. Będziemy łapać figlarne promienie słońca uśmiechem, a z białych chmur utkamy nasze bajki. Nie pozwolimy wyrwać tej trawki spomiędzy betonowych płyt. Chwilę nad nią postoimy. Radość istnienia wbrew wszystkiemu. Na ten temat wiemy przecież naprawdę dużo. Jeśli kiedykolwiek postanowisz się do nas przyłączyć, to stań na chwilę teraz. Popatrz do góry. Żyjemy pod tym samym niebem. Naprawdę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz