niedziela, 20 listopada 2016

Przemijanie



Pewnego dnia pękło niebo. Nie, nie lunął wielki deszcz, jak to było w piosence Dżemu, tylko zgasło słońce. Jak to możliwe? - zapytacie. Możliwe. Nawet słońce bywa zmęczone.

Jak rozmawiać z dziećmi o śmierci? Nie wiem. Nie doszłam do takiego etapu, w którym umiałabym wyjaśnić dorastającemu chłopcu, dlaczego jest tak, a nie inaczej. Oczywiście, przechodziliśmy przez rybki, które pływały do góry brzuszkiem pod taflą akwariowej wody. Żegnaliśmy już trzy chomiki. To też było poczucie straty. Łzy. Pożegnania. Rozmowy o tym, że coś się kończy, a gdzieś indziej zaczyna. Ot, taka konstrukcja świata. Przychodzi jednak moment, gdy dziecko spotyka się ze śmiercią w innym wydaniu. Ludzkim. Osoby bliskiej. Gdy samo zaczyna czuć, że przemijalność dotyczy także jego. Jak rozmawiać?

Moja babcia odeszła, gdy M. miał cztery latka. Uczestniczył w uroczystościach pogrzebowych. Wtedy słownictwem dostosowanym do wieku tłumaczyliśmy, dlaczego tak się dzieje i co się stało. Owszem, było nawiązanie do religii i tego, że kiedyś się spotkamy. Patrzę na wszystko z perspektywy czasu i nie wiem, czy dzisiaj miałabym odwagę użyć takich słów.

Niedawno po długiej walce z chorobą zmarł były uczeń naszej szkoły. Na drzwiach budynku wisiało zawiadomienie i informacja o pogrzebie. Wracałam z M. do domu. Zawsze w drodze rozmawiamy o tym, co było w szkole, czy ma dużo zadane i tym podobne. Tym razem było inaczej. Na początku milczał. Później zapytał mnie nagle, czy jeśli ten chłopiec zmarł, bo na białaczkę nikt nie wymyślił lekarstwa, to co z nim i J. Lekarstwa też nie ma. Nikt nie posiada też wiedzy o ich chorobie. Są wyjątkowi, bo jedyni. Najbardziej jednak wstrząsnęło mną bezpośrednio zadane pytanie: Czy my też umrzemy? Fakt, że prowadziłam samochód, ułatwił mi zebranie myśli, bo nie musiałam od razu spojrzeć swemu dziecku w oczy. Powiedział głośno to, co tłucze się w mojej głowie od miesięcy. Wypowiedział słowa, których sama się boję. To już nie jest czterolatek, któremu można wszystko wyłożyć w prosty sposób. Co odparłam własnemu synowi? Prawdę. Powiedziałam, że nie wiem. Że najzwyczajniej w świecie nie wiem. Że każdy robi wszystko, co tylko w jego mocy, aby ich życie w przyszłości wyglądało w miarę normalnie. Po to są te badania, pobyty w szpitalach, wyjazdy do różnych poradni. Szukamy. Wszyscy. Sposobu na tę normalność. Na życie bez strachu i lęku o jutro. Powiedziałam, że mam nadzieję, że nauczą się żyć z chorobą, ujarzmią ją i zbudują swoją rzeczywistość, która nie będzie zbytnio odbiegać od życia innych ludzi. Nie wystarczyły mu moje wyjaśnienia. Drążył dalej. Czy się nie boję? Tak. Boję się, ale strach jest naturalny. Boimy się, bo czegoś nie znamy. Musimy to poznać i kontrolować. Nie do końca jestem zadowolona z tego tłumaczenia. Dlaczego? Wiem, że on też nie jest zadowolony. Nie chciał jednak wracać już do tematu. Nie naciskam. Chyba oboje potrzebujemy czasu.

Abstrahując od tej konkretnej sytuacji, która bezpośrednio dotyczy moich synów, mnie, nas, zastanawiam się, czy jest jakiś sposób na rozmowę z dzieckiem, gdy problem jest podobny. Nie, nie podeślę mu "Oskara i pani Róży", bo nasze zakończenie ma być inne. Będzie inne. Musi.

Lubię dzieci oraz ich sposób myślenia. Operowanie konkretem. Prostolinijność.  Mam pracę, która pozwala mi każdego dnia nabywać nowe doświadczenia. Dyskutowałam ostatnio z klasą szóstą o przemijaniu. Dlaczego boimy się przemijania? Padały różne odpowiedzi. Przy jednej zatrzymałam się dłużej. Przemijanie nas przeraża, nie lubimy go, bo sprawia, że jesteśmy bliżej końca.  Koniec nie jest fajny, ponieważ nigdzie się już nie podąża. Jak koniec podróży. Lepszej odpowiedzi nie znalazłabym przeglądając rozprawy filozoficzne. Koniec nie jest fajny.

***
Pewnego dnia pękło niebo. Zmęczone słońce postanowiło zgasnąć. Świat okryła zimna ciemność. Chłód obejmował ramionami dorosłych, dzieci, ale przede wszystkim wkradał się w zakamarki umysłów. Myśli broniły się. Biegały jak szalone obijając się o siebie nawzajem, a w ciemności i chłodzie powodowało to tylko chaos. Zewsząd słychać było zawodzenie i jęki. Niektóre z nich były tak przenikliwe, że bolały. Bolały każdy centymetr ciała. Ratunku! - wołał człowiek. Szarpanie się ze sobą było bardzo bolesne. Gorsze od najbardziej wymyślnych tortur. W tym nieładzie jakimś cudem zakiełkowała jedna pozytywna myśl. Maleńka niczym dopiero co pęknięte ziarenko. Jeszcze niezakorzenione. Aby rosnąć, potrzebowała ciepła i światła. Skupiła więc wokół siebie inne myśli, by było cieplej. Podały sobie ręce. Otoczyły pozytywną myśl. Chuchały na nią. Chroniły dłońmi przed przeciągami z bezradności. I wtedy stał się kolejny cud. Niemrawo, powoli wzeszło słońce. Nie było tak jasne jak kiedyś, ale nawet blade światło wystarczyło, by zacząć żyć od nowa. Nie ma końca tej bajki. To początek następnej. Bez końca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz