wtorek, 18 października 2016

***



Rozmawiałam wczoraj z kimś przez chwilę. Dosłownie minuta, najwyżej dwie. W biegu. Dzisiejszy wpis to efekt refleksji tamtej wymiany słów. Czasem wystarczy kilka wyrazów, by zawrzeć w nich wszystko.

Żyliśmy jak Ty, on i ona. Normalnie. Przeciętny Kowalski czy Nowak. Pisząc "przeciętny" mam na myśli ludzi, którzy pracują, raz w roku wyjadą na tygodniowe wakacje nad Bałtykiem, zbiorą na wyremontowanie mieszkania albo kupią sobie coś ekstra. Tak było z nami. Bez ekstrawagancji, a jednak było wszystko, co miało być. Marzenia. Marzenia były realne. Takie bardziej w stylu wyznaczania celów. Realizowane na bieżąco, w systematycznie rozłożonym czasie. Nie odmawialiśmy  sobie niczego. Niczego, co uznaliśmy za potrzebne, bo nikt tu nie mówi o szaleństwach.

J. miał przyjść na świat. Już wtedy uznawało się to jako cud. CUD. Postanowiliśmy wyremontować mieszkanie. Tak na tip top. Miało być ładnie, komfortowo w naszym wydaniu, bo komfort, przypominam, jest też pojęciem względnym. K. cały remont zrobił sam. Nawet starą elektrykę aluminiową zamienił na porządne kable. Grzebał się tygodniami po pracy. Udało się. Ściany pachniały świeżością. Podłogi lśniły. Odłożyliśmy na większy samochód. Miał być większy, wygodniejszy, no i oczywiście młodszy, bo nasz dawno pełnoletni czasem odmawiał współpracy. Nie zdążyliśmy z samochodem i w sumie dobrze. Po przedwczesnych narodzinach J. okazało się, że potrzebujemy natychmiast naszych oszczędności. Już. Zaraz. Gdy tylko naszego synka wypisano z intensywnej terapii, rozpoczęliśmy rehabilitację. Od razu było widać, że mały tego potrzebuje, że coś jest nie tak. Bieganie po lekarzach. Diagnoza. Załamanie. Nie tylko rąk. Pękł kruchy lód, po którym stąpaliśmy. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że przyjdzie wpaść do lodowatej wody, bo kra też nie jest dana na zawsze. Kolejna diagnoza, tym razem starszego dziecka. Szok. Niedowierzanie. Wyścig z czasem. Lodowaty prysznic? Nie. Podtapianie.

Zdarza się, że jest mi wstyd. Wstyd, bo proszę o pomoc. Nigdy wcześniej nie byłam w takiej sytuacji. Zawsze na wszystko pracowałam. Owszem, niektóre cele były rozciągnięte w czasie, trzeba było na nie uzbierać, ale oczekiwanie dodawało kolorytu i smaku. Teraz nie mogę czekać. Moje dzieci nie mogą. Czasami mam wrażenie, że jestem uczestnikiem wyścigu. Jeśli tylko się zatrzymam, nie dam rady ruszyć dalej. Ściskanie w płucach (sercu?) jest tak silne, że brakuje oddechu. Nie lubię żebrać. Nienawidzę tego. Jest mi niedobrze. K. pracuje tak ciężko, jak nigdy dotąd nie pracował. My się prawie nie widujemy. Nie rozmawiamy. Nie ma na to siły. Dopasowujemy wizyty, rehabilitacje, szpitale do naszego życia. Raczej odwrotnie. Życie próbujemy dopasować do tego, co powyżej.

1 %, apele, fundacje, sprzedawanie prywatności za cenę kilku złotych. To jest żebranie. Uwłaczające godności żebranie. Litość, kiwanie głowami, ukradkowe spojrzenia, ciche szepty. Widzę. Słyszę. Chowanie dumy do kieszeni. Da się? Tak, tylko wtedy już nie spojrzysz w oczy...sobie. Właściwie unikasz spoglądania w oczy komukolwiek. Tak jest łatwiej. Zacisnąć zęby, zrobić kilka wdechów i trwać.

Nie oceniaj. Nie mów mi, że inni mają gorzej. Nie jestem głupia. Wiem. Powiem Ci coś jednak: w tej chwili nie obchodzą mnie inni. Dzisiaj egoistycznie interesuję się moimi dziećmi. Taka ze mnie małpa, a co! J. musi być sprawny. Obaj muszą żyć. Są moim powietrzem. Nie da się istnieć bez powietrza. Gdy słyszę, że przecież nasz dom wygląda normalnie, rzygać mi się chce. Przepraszam, zwracać mi się chce. Twoimi słowami. Jak ma wyglądać? No cóż, po kątach nie gromadzimy butelek, nikt nie chodzi z papierochem w ustach, nikt się nad nikim nie znęca. Jest czysto, jeśli zdążę posprzątać. Jeśli nie, to w miarę. Czasem rośnie przez tydzień prasterta (czytaj: sterta ubrań do prasowania), a czasem rośnie wszystko w gardle. Bo wiesz, nasze życie było zwyczajne. Wiedliśmy je bez fajerwerków. Po swojemu. Tamtego już nie ma. Jest za to inny wymiar bytu. Złośliwie nazywam go czasem "niebytem".

Co by Ci tu jeszcze powiedzieć? Mam marzenia. Nie mówię o nich głośno. Moje dzieci mają marzenia. M. planuje. Nie chcę go rozczarowywać i uświadamiać, że plany są g*wno warte. A może jemu się uda? Boję się. Strach jest elementem mojego dnia. Strach i wyczekiwanie. Nasłuchuję. Nawet nocą. Często pochylam się nad głowami śpiących dzieci. Poprawiam kołdry. Wyłapuję oddechy. Dotykam po cichu ich snów. Sama potrzebuję snu. Mało sypiam. Urywane minuty. Wybudzane chwile. Oprzytomnienia w półśnie. Jawa na krawędzi.

Wiesz, zabiorę kiedyś dzieci... Nie, nie powiem. Poczekam, może się uda. Może.

O co Cię mogę prosić? Mów głośno. Patrz śmiało. Nie zarażam. Postaraj się nie oceniać po tym, co widzisz, bo widzisz tylko to, co na wierzchu. Nie komentuj. Zapytaj. Odpowiem. Lub nie, bo może słów zabraknie. A! Nie rozmieniaj swego życia na drobne. Ciesz się nim. Łap motyle. Tylko pamiętaj, aby nie zabijać wszystkich gąsienic. Ucz się od Małego Księcia. Szanuj. To, co masz, zdrowie, życie. Siebie. Uwierz, nie chciałbyś stracić szacunku do siebie. Szukaj zwierciadeł. Patrz sobie w oczy. Z dumą.

Trzymam za ciebie kciuki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz