wtorek, 18 kwietnia 2017

Kiełbasa tatrzańska i 3,30

Spokojnie. Nie będzie to wpis dotyczący branży wędliniarskiej. Tych, którzy jednak na to liczyli, zapewniam, że o kiełbasie wspomnę. Nie. Nie będzie o wyborczej. Tę sobie darujemy, żeby się nie porzygać. Sorry za dosłowność.

Kiedy widzę kiełbasę tatrzańską za ladą chłodniczą lub wiszącą na haku, cała się wzdrygam. Coś niebezpiecznie rośnie mi w gardle i podnosi się do góry. Nie, nie, wegetarianin ze mnie żaden. Fakt, nie przepadam za mięsem, ale od czasu do czasu jem i nawet mi smakuje. Tak,rozumiem, niektórych zaskoczyłam. Uwierzcie, od czasu do czasu coś tam jem. Tatrzańska. Dzisiaj to pewnie zupełnie inna tatrzańska niż ta sprzed 16 lat. Nie mam jednak odwagi, by jej spróbować. Nazwa skutecznie mnie zniechęca.

Historia jest prozaiczna. Tak banalna, że chyba właśnie przez wzgląd na ten banał do niej bardzo często wracam. Tak naprawdę, wiecie, banały są w gruncie rzeczy najlepsze. Pozwalają życie osadzać na trwałych korzeniach. Pewne sprawy sprowadzają na ziemię. To nic, że brutalnie. Tak czasem trzeba.

Święta przy szpitalnym łóżeczku niebezpiecznie kołtunią myśli. Te z kolei, nieuczesane, pozwalają się plątać do woli i pędzą po najbardziej ukrytych meandrach umysłu. Wspomnienia. Uderzają falami. Nagle zaczynamy się zastanawiać nad wieloma decyzjami, które zapadły w życiu. Czy gdyby wtedy powiedzieć coś innego, teraz byłoby się gdzieś indziej? Czy gdyby się odpuściło, życie też by nam odpuściło? Gdybanie. Nic nie zmienia. Wróć. Zmienia. Układa w głowie potencjalne scenariusze.

Tatrzańska to historia... Zaryzykuję, historia pewnego związku. Okazało się, że można przetrwać dużo. Czasem dużo za dużo za dużo za mało. Skąd 3,30? Hmmm, ze 100 zł podzielonych na liczbę dni w miesiącu. Gdy patrzę, co przyniósł czas i co przywlokło życie, to... uśmiecham się. Poważnie. 21 lat.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz