niedziela, 24 kwietnia 2016

Szczęście z... nieszczęścia



Szczęście. Pojęcie abstrakcyjne, ale odnoszące się do konkretów. Wiem, że ilu ludzi, tyle będzie definicji. Dzisiaj chciałam się skupić na innym aspekcie szczęścia. Zaryzykuję tezę i powiem, że szczęście mamy dzięki... nieszczęściu.

Spytałam w pracy dzieci, no dobra - młodzież (to ten wiek, kiedy obrażają się za "dzieci"), o to, czym jest szczęście. Zaskakujące, jak dojrzale widzi świat jedenasto-, dwunastolatek. Usłyszałam, że być szczęśliwym, to mieć to, na co ma się ochotę, to budzić się i cieszyć z tego, że jest nowy dzień. Szczęście to możliwość spełniania marzeń, realizowania planów. Szczęście jest nawet wtedy, gdy można wyjść pojeździć rowerem z kolegami, bo jak jest kara i nie można, to już jest nieszczęście. Piękne, prawda? Dyskusja z lekcji przeniosła się do mojej głowy i przerodziła w rozmyślania o szczęściu. 

Zwróciłam uwagę zwłaszcza na przykład z rowerem i celowo go przywołałam. Nie ma roweru - nie ma szczęścia. Jest rower - szczęście przybiegło. Cudowny dualizm pokazujący na konkrecie, jak postrzegamy to, czy jesteśmy szczęśliwi. Tak na dobrą sprawę, to dzieci, ups - młodzież (znowu zapomniałam!), świetnie udowodniła, że możliwość odczuwania szczęścia zależy tylko i wyłącznie od tego, czy znamy smak... nieszczęścia. Skąd mamy wiedzieć, czy jesteśmy szczęśliwi, jeśli nie znamy uczucia przeciwnego? Skąd mamy wiedzieć, czy radość z nas kipi, jeśli nie wiemy, czym jest smutek i rozpacz? Dzięki takim spostrzeżeniom idziemy krok dalej i dochodzimy do wniosku, że człowiek szczęśliwy zna gorycz porażki, wylał w swym życiu sporo łez, potknął się nie jeden raz, niejednokrotnie czuł, że spada w przepaść. Po jakimś czasie... docenił słodycz (być może dopiero ją zauważył), zna cenę uśmiechu i jego rolę, wie, że "łzy śmieją się kiedy są za duże", wstał z kolan, by się wyprostować i napawać tym, że potrafi biec (a wcześniej wydawało mu się, ze to takie naturalne), odkrył, że jak chce, to potrafi latać i żadna przepaść mu niestraszna. 

Do czego zmierzam? Na co dzień nie zauważamy, że warto doceniać drobiazgi. Nie widzimy uśmiechu sąsiada na powitanie. Zastanawiamy się, co go tak śmieszy. Nie cieszymy się z tego, że spadł deszcz i ziemia za chwilę wybuja zielenią. Złorzeczymy, bo zmokliśmy. Nie doceniamy promieni słonecznych muskających naszą twarz, bo denerwuje nas to, że słońce w oczy razi. Uznajemy, że coś jest nam dane na zawsze, dopóki tego nieomal nie stracimy, dlatego też często szafujemy własnym zdrowiem, a nawet życiem.

Wiele razy i wielu ludziom już mówiłam, że choroba młodszego dziecka zmieniła cały nasz system wartości. Częściej pochylam się nad drobiazgami, by czerpać z nich siłę. Doceniłam po czasie (późno, wstyd mi za to) to, że nasz starszy syn wychowywał się bezproblemowo. Zaczynam grzebać w pamięci i przypominać sobie, jaki to M. był grzeczny jako niemowlę. Próbuję sobie przypomnieć, jak siadał, raczkował, stawiał pierwsze kroki. Wtedy to było takie oczywiste. owszem, byłam z niego dumna, ale wychodziłam z założenia, że wszystko, co robi, jest normalne. Teraz okazuje się, że pojęcie normalności jest niesamowicie względne. Dopiero J. nauczył nas, że każdy drobiazg jest kamykiem w naszym ogródku szczęścia. Podam przykład. Nasz maleńki synek mimo sporego opóźnienia w rozwoju fizycznym robi postępy Maleńkie dla kogoś z zewnątrz. Dla nas każdy krok w jego rozwoju do przodu jest niczym zdobycie najwyższego szczytu. Dwa dni temu podjął pierwsze próby czworakowania. Co zrobiłam? Obdzwoniłam rodzinę, znajomych, wysyłałam filmiki i płakałam. Tak, polały się łzy, ale nie goryczy. Miały słodki smak...szczęścia. 

Uważam, że szczęście czeka na każdego. Kwestia tylko tego, czy nauczymy się je dostrzegać. Doświadczenia życiowe, te gorsze, uczynią z nas albo ludzi zgorzkniałych z pretensjami do życia, albo ludzi szczęśliwych, którzy zechcą z tego życia czerpać pełnymi garściami, choćby to były drobiazgi. J. nauczył mnie cierpliwości, zatrzymywania się nawet w środku robienia czegoś tylko po to, by pomyśleć. Nauczył mnie pochylania się nad drugim człowiekiem i patrzenia przez inny pryzmat. Pryzmat doświadczeń, wiedzy nie książkowej, a takiej intuicyjnej, z życia wziętej. Nawet na moich uczniów spoglądam z innej perspektywy. Oddzielam podstawy programowe, plany nauczania, rozkłady materiału od tego, że nie wszystko da się wpisać w takie same ramy. Częściej rozmawiamy, dyskutujemy, śmiejemy się. Tak, śmiejemy się i to w pewnym sensie dzięki... nieszczęściu. 

Dla niektórych szczęście ma kolor zielony jak czterolistna koniczyna. Dla innych jest szare jak słoń z uniesioną trąbą. Moje szczęście ma kolor oczu moich dzieci. Ma smak życia, które tak łatwo stracić. Czuję na szyi jego oddech. Oddech, o który walczył mój syn. Moje szczęście skrada się maleńkimi kroczkami po to, by kiedyś biec. Wierzę, że mu się uda. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz