niedziela, 22 stycznia 2017

***



Nie mówię szaro jest, lecz że jest...cudownie szaro. Lubię tę piosenkę w wykonaniu Jandy. Jest fantastycznie. Jest? 

W krótkiej wymianie zdań z kimś w tym tygodniu padło frazesowe Szczęśliwi czasu nie liczą. Wcale nie takie frazesowe. Okazuje się. Cztery słowa. Każde przesiąknięte sensem. Szczęśliwi. Czasu. Nie. Liczą. 

Tydzień uciekł tak szybko, że czas tylko przeciekł przez palce. Nie zdążyłam go nawet nawlec na szpulki godzin, minut, o sekundach nie wspominając. Tempo. Prędzej. Już. Teraz. Zaraz. Kalendarz bezlitośnie przypomina, że kolejny tydzień przemknął skradając się i kradnąc czas. Bez konsekwencji. Nie ma na to paragrafu. 

Czas to taka materia bezkształtna, której nie można dotknąć. Nie myślimy o nim w kategoriach namacalności, a jednak bezczelnie wpływa na wszystko, co się wokół dzieje. Cierpliwość. Takie coś, co pozwala przetrwać i udawać, że przecież czasu ci u nas dostatek. Zasłona dymna. Nadzieja. W kolorze szarym. Nie mówię szaro jest, lecz że jest...cudownie szaro.

Ludzie mają wielkie serca i lubią rozsiewać dobro. Mieliśmy w tym tygodniu niespodziewanych gości. Zaskoczenie. Zdumienie. Bo jak to? Bo skąd? Ot tak?  Usłyszałam, że jesteśmy wyjątkową rodziną, z której emanuje ciepło i bliskość. Coś, co przeważnie ludzi dzieli, u nas pokazuje, że może być przeciwnie. Głupio mi, bo to nie tak. W nieszczęściu mam...szczęście. Mój mąż każdego dnia daje dowody tego, że jest najlepszym tatą na świecie. Nie wystraszył się. Nie uciekł. Nie usłyszałam złego słowa. Nie musiał mówić nic. Jest. Tego, że jest najlepszym partnerem do życia, udowadniać nie musi. Słów nam nie potrzeba. Bezgłośne spojrzenia mówią więcej. Rozmowy do czwartej nad ranem. Rozmowy bez słów. Ale jak? Tak. Oczy znają swoje adresy. My znamy się ponad połowę naszego życia. Do przeżycia. Nie do pojęcia. Codziennie spotykam rodziców dzieci chorych, niepełnosprawnych. Więcej wśród nich matek. Dużo. Za dużo. Za. 

 Bo jednak mnie i tobie się przydarzyło coś co bardzo przypomina miłość.


Mickiewicz pisał, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Coś w tym jest. Nie jestem typem otwartym na przyjaźnie, bo moja osobowość taka bardziej introwertyczna, poza tym lubię samotność, ale mam wrażenie, że czuwają nad nami ziemskie anioły. Rozpościerają swoje skrzydła i chronią od dotkliwych razów, jakie od czasu do czasu wymierza życie. Zadzwoniłam przed Świętami do koleżanki. Podziękować. Tylko tyle mogę. Powiedziała mi, że nie muszę, nie trzeba, bo tak naprawdę jestem dla niektórych wzorem. Wzorem mamy, która zrobi dla swoich dzieci wszystko. Wzorem kogoś, kto tak łatwo się nie poddaje, kto z optymizmem wypatruje jutra, od kogo można się wiele nauczyć. Hmmm. Kochane Wy moje, to wielka mistyfikacja jest. Przyznaję się do oszustwa. To nie tak, że podniosłam rękawicę i patrzę życiu prosto w oczy. Boję się. Ja się cholernie boję. Najlepszą obroną jest... atak. Prawda stara jak świat. Optymizm? Znowu oszukuję. Optymizmu u mnie nie ma. To tylko taka maska, by odstraszyć pesymizm. A w nocy, gdy myśli puszczam wolno, przychodzą demony strachu i chwytają mnie za gardło. Ściskają tak mocno, że płaczę z bólu. Wylewam całą gorycz, by rano pozbierać się w jeden kawałek z miliona pogubionych. Od nowa. Czasem coś nie pasuje. Uwiera wciśnięte siłą nie na swoje miejsce. Tylko że...życia nie da się poprawić jak niezaliczonego kolokwium. 

Dlatego mówię sobie sam, że jest fantastycznie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz