sobota, 14 stycznia 2017

W szkole


Lubię swoją pracę. Ten moment, kiedy pokazuje się młodemu człowiekowi różne drzwi, a on decyduje, które otworzy i czy skorzysta z takiej okazji. Lubię rozmowy z dziećmi. Dyskusje, które pokazują, że świat nie jest biało - czarny, a samodzielne myślenie to priorytet. Jednocześnie ubolewam nad tym, że zbyt wiele jeszcze wiedzy encyklopedycznej w programach. Wiedzy, którą na dobrą sprawę można pokazywać inaczej, ciekawiej i w ten sposób, by okazała się ona przydatna w życiu.

Doświadczanie powinno stać się podstawową metodą w nauczaniu. Być może dlatego tak bardzo fascynuje mnie pedagogika Montessori. Staram się na co dzień przemycać jej elementy na grunt szkoły powszechnej. Nie jest to łatwe zadanie. Od lat mówi się, że zbyt wiele w naszych szkołach teorii, uczenia rzeczy naprawdę niepotrzebnych. Zamiast uczeń zna, uczeń wie, marzę o częstszym uczeń potrafi, uczeń rozumie. Rozumie. Rozumie przede wszystkim to, po co jest w szkole i do czego będzie mu służyć nabywana wiedza. 

Dzieci w większości pierwszy raz przychodzą do szkoły zafascynowane. Cieszą się z nowych zeszytów, przyborów. Z namaszczeniem wygładzają kartki podręczników i zeszytów. Układają kredki według kolorów. Są ciekawe. Wszystkiego. Tego, co kryje się w biurku pani, co w szafkach, na ścianach, na tablicy. Po pewnym czasie obserwujemy delikatną niechęć, ciekawość zamienia się w nudę, a nauka staje się przykrym obowiązkiem. Skąd taka zmiana? Odpowiedź nie jest jednoznaczna. Pewnie, że postępowanie według ustalonych zasad panujących w grupie może być dla niektórych jednostek trudne. Smutne jest jednak to, że zdobywanie wiedzy wydaje się małemu człowiekowi być procesem trudnym i mozolnym. Nauka nie jest przyjemnością. Dlaczego? 

Mam to szczęście uczyć przedmiotu, który daje mi duże możliwości bycia elastycznym. Mogę prowadzić rozmowy, dyskusje i to właśnie z nich bardzo wielu rzeczy się od dzieci dowiaduję. Jeśli dajemy  możliwość wypowiadania się uczniom, realizacja tematu staje się przyjemnością, a nabywanie umiejętności kluczowych z podstawy programowej odbywa się niepostrzeżenie, jakby przy okazji. Naprawdę mamy fajne dzieciaki, które wiele rozumieją z tego, co się wokół nich dzieje. Czasami, a nawet częściej niż czasami, uczę się pewnych spraw od nich. Przede wszystkim prostoty postrzegania i nazywania. Po naszych klasowych rozmowach dochodzę do wniosku, że to my, dorośli, bardzo często wszystko niepotrzebnie komplikujemy. Widzimy problemy tam, gdzie ich nie ma. Najgorsze jest jednak to, że infekujemy tym dzieci. Niepostrzeżenie wsiąkają w nie nasze obawy, strachy, bariery. 

Szczególną sympatią darzę klasy czwarte. To ten moment, gdy dzieci od jednej pani przechodzą na nauczanie przedmiotowe. Część z nich nie może się odnaleźć. Pierwsze tygodnie to chaos. Proszę Pani, nie mam długopisu. Proszę Pani, zapomniałem zeszytu. Proszę Pani, nie wiem, gdzie zostawiłem plecak. Proszę Pani, a tym kolorem może być? Rozdaję zatem na prawo i lewo prywatne długopisy jednocześnie pilnując, by na koniec lekcji je zebrać. Jutro inni pewnie zapomną. Znajduję w czeluściach biurka kartkę dla tej osoby, której zeszyt się nie spakował. Robię retrospekcję zdarzeń z uczniem, który "zgubił" plecak. Jest! Przed drzwiami klasy. Kto by pomyślał?  Cierpliwie mówię enty raz, że tak, ten odcień zieleni czy niebieskiego nadaje się do podkreślenia tematu. To potrwa ze cztery tygodnie. Nie denerwuje mnie ten etap. Jest naturalny. Tak samo naturalny jak nasze późniejsze rozmowy na lekcjach. Wydaje się, że o niczym, a tak naprawdę o wszystkim. 

Przykro mi, gdy spotykam się z negatywnymi komentarzami na temat pracy nauczyciela. Niemal każdy z nich zaczyna się od wytykania czasu pracy. Czasu, który tak naprawdę  jest niepoliczalny. Pracę znoszę do domu. Nie, nie tylko z zeszytami do sprawdzenia czy sprawdzianami. Znoszę ją często w głowie. Problemy dzieci. Dorosłych, którzy rozwalają świat dziecka. Prestiż zawodu nauczyciela bardzo stracił na wartości. Jest mi smutno, gdy dziecko powtarza A mama mówi, że pani jest głupia. Hmmm, nie jestem bez skazy. Mama ma prawo myśleć, co chce, ale smutno mi, bo swoje myśli werbalizuje przy dziecku. Dziecku, które mi to powtórzyło i dziecku, które w pewnym sensie zwątpiło w to, co mówię, bo przecież A mama mówi, że... W oczach niektórych jestem nierobem, który za nic dostaje pieniądze z podatków ciężko pracujących ludzi. Na szczęście są też i tacy, którzy moją pracę doceniają. Najsympatyczniejsze, co mnie ostatnio spotkało, to  rozmowa z jedną z moich pierwszych uczennic, już z tytułem magistra i jej słowa: Tamten polski to ja zawsze będę pamiętała. Tak naprawdę, to Pani uczyła nas myśleć

Myśleć. Czuć. Nazywać. Werbalizować to, co się myśli w taki sposób, by nie wyrządzać krzywdy, ale być jednocześnie asertywnym. Jedna rozmowa sprawiła, że znowu urosły skrzydła. Może któreś z moich szóstoklasistów zapamięta dzisiejszą lekcję o wyobraźni. Przypomni sobie za jakiś czas, jak dotykało dłońmi w ciemnym worku wyszczerbiony koralik. Zadanie polegało na tym, by zgadnąć, co to. Co podpowiedziała wyobraźnia? Dziewczynka długo obracała w dłoniach koralik, aż powiedziała Ząb. To jest niesamowite. Wyobraźnia jest niezmierzona. Możemy dzięki niej tworzyć obrazy, wizualizować marzenia, które finalnie staną się celami w życiu.

Patrzę na te buzie i wiem, że któreś z nich zdobędzie swój Mount Everest, inne coś odkryje, a jeszcze inne napisze arcydzieło. Jeśli Mount Everest tak naprawdę okaże się pagórkiem za blokiem, Eureka! zrozumieniem ułamków, a arcydzieło kartką z pamiętnika, to mnie to bardzo cieszy. To znaczy, że zdobywają świat na miarę swoich możliwości. Gdzieś wśród nich siedzi przyszły lekarz, murarz, przyszła dziennikarka fryzjerka. O! A tam mechanik.  Fascynujące! I wiecie co? Mogę się pochwalić, że ich wszystkich znam. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz