wtorek, 7 lutego 2017

Eureka!



Odkryłam, że mogą mnie boleć plecy. Dziwny ciężar przysiadł mi na ramionach, a między łopatkami rozgościł się ból. Rozsiadł się wygodnie opierając łokcie na kręgosłupie. Nogi w ciężkich buciorach zarzucił na moje barki. Kiedy ostatni raz tak bolało? Nie pamiętam. Nie mogło boleć. Nie miało prawa. Ciężar, który każdego dnia dźwigam w ramionach w tę i z powrotem, to przecież sama słodycz.

Zauważyłam, że szybko przybywa lat. We włosach srebrne refleksy, skóra zmęczona i poprzecinana drobnym labiryntem rysek, a oczy już tak nie błyszczą. Dłonie. Wydaje się, że to nie moje. Odkryłam pod ich cienką skórą koryta sinych żył. Dłonie. Blade. Zimne. Moja babcia takie miała.

Znalazłam ciepłe skarpety. Zawsze marznę w stopy, a teraz szczególnie mi zimno. Zarzuciłam kraciasty koc na nogi, a  kubek z gorącą herbatą znalazł się w moich dłoniach. Lubię kubki. Uwielbiam! Nie mam ich gdzie trzymać, więc nieużywane wylądowały w piwnicy w kartonie z napisem kiedyśmożeotworzę. Czasami za nimi tęsknię. O! Za tamtym przywiezionym znad morza. I jeszcze tamtym "Jesteś moim aniołem", chociaż ząb czasu go trochę wyszczerbił. Nie umiałam wyrzucić. Hmmm. Teraz widzę, że za dużo mam rzeczy w stylu przydasię. Pudełeczko, koszyczek, spinka, guzik, a może pętelka. Pełno pudełeczek, a w nich niezmierzone skarby. Przypinka ze studniówki. 1999. Czy to naprawdę tyle czasu minęło? Zdjęcie robione do dyplomu. Zostało jedno. Kompletnie na nim nie przypominam siebie. Albo to był genialny retusz, albo czas zostawia zbyt wyraźne ślady na mojej twarzy. Zalaminowany obrazek ze św. Ritą i modlitwą do niej. To ta od spraw beznadziejnych. Dostałam kiedyś. Dawno. O, ironio! Zerwany różaniec. Koraliki pachną drzewem sandałowym. Nie wyrzuciłam, bo uwielbiam ten orientalny zapach. Zerwany. Dobrze odzwierciedla moje relacje. Znowu przypomina mi się babcia i jej usta szepczące dziesiątki. Gdy podawałam coś w wątpliwość, denerwowała się i mówiła nie bluźnij. Nie byłaby zachwycona tym, co siedzi w mojej głowie. Pudełeczka. Szufladki ze wspomnieniami. Wyblakłe paragony. Gwarancja bycia. Bilety z napisami. Serwetki. Zdania. Rozsypane sztuczne perły. Większość pogubiła. Się.

Albumy. Znalazłam albumy! Jedno ze zdjęć przedstawia mnie u fotografa. Mam ze dwa lata. Nieufnie patrzę w obiektyw, a usta niebezpiecznie wyginają się w podkówkę. Żółty sweterek, brązowe spodenki. Małe rączki kurczowo ściskają misia. Misie! Moje dzieci też kochają swoje misie. Inne zdjęcie to zabawa choinkowa. Mikołaj. Worek z paczką. Poznaję nieśmiertelne galaretki w cukrze. Zamykam oczy i pamiętam ten mdlący smak. Cukier rozpuszczał się na języku. Rarytas lat 80. Komunia. Moja. Oranżada. Papiloty. Czerwony walkman i kalkulator. Lalka przywieziona z dalekiej Rosji. Oczy jej się zamykały i miała rzęsy! Komunia. Ciało Chrystusa położone na języku. Jest taka fotografia. Mówiono nam wtedy, że przyjmujemy Go do serca. A jeśli nie do serca, tylko do głowy? Rozmowy. Dziesiątki. Setki. Tysiące. Toczę je.

Babcia. Szukam na zdjęciu podobieństwa. Tylu rzeczy mnie nauczyła, a jednak jakbyśmy były zupełnie inne. Nienawidziłam patrzeć, jak zabija kurę na niedzielny obiad, a za jakiś czas niesie w dłoniach i przytula żółte kurczaczki. Pies merdał do niej ogonem, głaskała go, ale wystarczyło, że pobiegł za kaczką, kurą, a dostawał baty. Chowałam psa. Dotykam zimnego policzka na fotografii. Skóra. Tak, skórę mamy podobną. Zbyt cienką. Wbrew pozorom. Geny. Kwieciste chustki. Kochała chustki na głowę. Każda była na inną okazję, na inne święto. Dobra mina do złej gry. Dobra chustka do złej pogody.

Przekonałam się, że głowa mojego młodszego dziecka pachnie życiem. Leżeliśmy razem pokonani przez temperaturę. Małe ciałko wtulone we mnie. Miękkie włoski pod moją dłonią. Życie. Jak bez w maju albo zapach ziarna w sierpniu. Ciepło. Odpowiedzialność na zawsze. Już zawsze.

Tyle rzeczy odkryłam i to tylko dlatego, że zwyciężyła ze mną choroba. Udawałam bohaterkę. Przeziębienie? Co tam przeziębienie! Od tego się nie umiera. Pozbierać się szybko i do przodu. Już. Zaraz. Natychmiast! ... Poległam. Gorączka wygrała. Przypomniałam sobie, że mam mięśnie, które bolą. Nogi jak z waty zmusiły mnie do leżenia w łóżku. Moje ciało rozpaczliwie biło na alarm. Nagle przypomniał sobie o mnie sen. Przynosił naręcza wspomnień. Powybierałam je dokładnie, by nie pozwolić zwiędnąć czasowi. Dać czasowi czas? Tylko dajmy czasowi czas. Bywa, że  chorowanie nie jest takie złe. Odkrywa się to, co oczywiste, a co w codziennej gonitwie umyka schowane po kątach. Poupychane w zakamarkach bycia. Nie jestem super bohaterką. Jestem mamą. Nie jestem terapeutą, rehabilitantem, specjalistą od chorób rzadkich. Jestem mamą. Nie jestem księgowym, menadżerem, ekonomistą. Jestem mamą. Kimś o wiele bardziej skomplikowanym. Mamą wyjątkowych dzieci.

Nie wyrzucę przydasiów. Za bardzo je lubię. Poukładam tylko wszystko. W głowie. Nie wiem, kiedy. Jak wyzdrowieję?

No to dajmy czasowi czas.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz